Po chwili zamiast miecza wyciągnął topór i kolanami pchnął Calabana bliżej do oszalałego z bólu stworzenia. Manewrując na pozycję, koń zaliczył uderzenie, lecz potem dwuręcznym zamachem Herzer ściął głowę trolla. Rumak wycofał się z gracją, gdy potężne cielsko padło na ziemię.
Orkowie docierający właśnie na pole bitwy zareagowali na to głośnym krzykiem strachu, ale nie zatrzymali się, szarżując naprzód gromadą. Było ich znacznie więcej niż dwadzieścia, ale Herzer był pewien, że zwycięży.
Cofnął Calabana, by uniknąć pierwszej fali orków, opuszczając przy tym topór i uderzając kilku napastników na brzegach. Do takiej walki naprawdę potrzebował swojego miecza lub lancy, topór miał krótkie stylisko i przeznaczony był do walki pieszej.
Grupa orków próbowała go obejść i zaatakować z tyłu, prawdopodobnie chcąc podciąć ścięgna Calabanowi, ale nie musiał się o to martwić. Gdy jeden z nich wyskoczył do przodu, wymachując swym krótkim mieczem, koń zamachnął się w tył obydwoma kopytami, zabijając stworzenie i rzucając nim na towarzyszy tak mocno, że kilku wywróciło się na ziemię.
Jednak ta krótka pauza wystarczyła, by pozostali zebrali się wokół, wymachując pokrytymi czarnym brudem mieczami i toporami, próbując schwytać wodze albo ściągnąć Herzera z siodła.
Herzer znów rzucił konia w bok, machając toporem po obu stronach, by oczyścić sobie drogę. W końcu od zbitej masy orków oderwała się grupa biegnąca wzdłuż strumienia. Pchnął Calabana naprzód, lecz poczuł, jak ten się chwieje, gdy ze szczytu wzgórza spadła nań salwa bełtów z kusz.
Zdając sobie sprawę, że koń nie będzie w stanie uczestniczyć w walce z powodu ran, zeskoczył z siodła i klepnął go w zad. W jego stronę poleciały kolejne strzały, ale był w stanie osłonić się przed nimi tarczą, biegnąc równocześnie w stronę przetrzebionej grupy orków.
Przeciwnicy znów na niego natarli, jednak było tam kilka niskich drzew, wierzb i topoli rosnących nad brzegiem strumienia, więc skoczył między nie, by rozproszyć szarżę. Na chwilę między drzewami zrobiło się naprawdę gorąco, gdy orkowie zaatakowali go z dwóch stron i musiał się zdrowo namachać bronią. Wrogowie nie pozostawali dłużni i poczuł ostre ukłucie w boku, gdzie czempion orków trafił potężnym uderzeniem bojowego młota. Jednak po chwili to czempion leżał u jego stóp w kałuży krwi, nie na odwrót. Wszystko więc było w porządku.
W końcu zdołał się wyrwać z otoczenia dzięki strumieniowi, przez który było mu się znacznie łatwiej przedostać niż orkom, jako że Herzerowi sięgał tylko do pasa, i skręcił na wschód, kierując się w stronę brodu. Orkowie ruszyli równolegle do niego drugim brzegiem, a potem spróbowali go wyprzedzić przy brodzie, ale dotarł tam pierwszy.
W wąskim podejściu do brodu po jego stronie rzeczki nie było szans, by mógł się tam zmieścić naraz więcej niż jeden, góra dwóch orków. Stał tam, broniąc się i rozłupując ich tarcze, gdy próbowały atakować. Z obozu wybiegło jeszcze kilku napastników, ale zabijał ich szybciej, niż mogli zebrać posiłki, rozcinając stosunkowo lekkim toporem ich zbroje, ramiona i głowy.
Wąska przeprawa została wkrótce zawalona ciałami i atakujący musieli przedzierać się przez sterty trupów. Okazjonalnie padali też na niego i musiał się cofać, unikając pchnięcia, więc wolno przesuwał się w stronę górnej krawędzi brzegu. Jednak niewielka liczba orków przybyłych z obozu zdała sobie sprawę, że nie była w stanie pokonać go w polu, więc z krzykiem odwróciła się i pobiegła z powrotem wąwozem do bramy, zamykając ją za sobą.
Po wycofaniu się przeciwnika opadła z niego furia bitewna, a jej miejsce zajął ból płynący z ran. Oprócz trafienia w bok, które — sądząc po objawach — najprawdopodobniej skończyło się złamanym żebrem, zauważył dość paskudne draśnięcie z tyłu prawej łydki. Kilka cali głębiej i nie byłby w stanie Posługiwać się tą nogą. Prawdę mówiąc, nawet nie pamiętał, kiedy do tego doszło.
Zagwizdał na Calabana i przeszedł przez usłany trupami bród na drugą stronę. Przy ciałach było zapewne trochę rzeczy wartych zabrania, ale to mogło poczekać.
Jego lanca chwilowo do niczego się nie nadawała, przynajmniej do czasu, aż będzie w stanie dostarczyć ją do dobrego zbrojmistrza albo znaleźć odpowiednie drzewko hikorowe. Zdecydowanie wolałby, żeby naprawił ją ktoś inny, zaraz po bitwie zamierzał skierować się do miasta i solidnie odpocząć.
Jego koń wyszedł z miejsca, w którym wcześniej zniknął i udało mu się odszukać miecz. Za pomocą szmat z jednej ze swoich sakw wytarł miecz i topór z krwi, a w końcu załadował je na konia razem z tarczą, która zaczynała mu już mocno ciążyć.
Potem zajął się ranami Calabana. Najpierw znieczulił je za pomocą dziwnej szarej maści, a następnie usunął z ciała konia haczykowate groty. To ostatnie okazało się dość trudne, ponieważ pomimo skutecznego zaaplikowania miejscowego znieczulenia wierzchowiec tańczył w miejscu z powodu dziwnego wrażenia przy wyciąganiu. Kiedy usunął w końcu bełty, zaaplikował na rany gojący balsam.
Teraz przyszła kolej na jego własne problemy. Był zmęczony i obolały, ale poza obandażowaniem rany na nodze, niewiele mógł z tym zrobić. Miał trochę siniaków i złamane żebro, ale to wymagało znacznie poważniejszych środków, niż te, którymi dysponował w polu. W końcu po hojnym nasmarowaniu balsamem rany na nodze obandażował ją i pracowicie naprawił w tym miejscu kolczugę. Cięcie wymierzone było w jego ścięgna, lecz nie okazało się dość mocne, by rozciąć szerzej gęsto splecioną kolczugę Alladona. Przynajmniej niewystarczająco, by wyrządzić większe szkody.
Po opatrzeniu ran wyjął z torby mały flakonik i przyjrzał mu się ostrożnie. Zawarły w nim środek miał bardzo nieprzyjemny smak, przesadnie słodki z goryczą, miał też ograniczone działanie. Jednak na pewien czas dodałby mu sił, na dość długo, by pokonać resztę orków. A jeśli jego czas działania wyczerpałby się, mógł zażyć następną porcję. Z każdą kolejną jednak okres działania stawał się coraz krótszy. Wkrótce będzie potrzebował prawdziwego odpoczynku.
W końcu z powrotem wziął broń i ruszył w stronę bramy obozu. Nie przywitały go żadne strzały, więc dotarł do podstawy wąwozu i krzyknął w stronę drewnianej palisady na szczycie.
— Wzywam was do uwolnienia córki earla Shawton. Jeśli to zrobicie, oszczędzę was. Jeśli nie, zabiję wszystkich wojowników i spalę wioskę, wyganiając wasze kobiety i dzieci na mróz. Weźcie to pod rozwagę!
— Odejdź! — nadeszła odpowiedź, już nie tak głośna i butna jak wcześniej. — Nigdy nie byliśmy w tym Shawton.
— To wasza ostatnia szansa! — krzyknął Herzer, wyciągając fiolkę ziołowego stymulanta.
— Odejdź!
— Głupie dranie — wymamrotał, wypijając duszkiem zawartość flakonika i od rzucając go przez ramię. Wyciągnął topór i uniósł go nad głową.
— Za Mithrasa i Alladale! — wrzasnął. Za jego plecami, z czystego nieba rozległ się grzmot. Fajnie.
Zaszarżował wąwozem, trzymając tarczę nad głową w przewidywaniu deszczu pocisków. Faktycznie, zdawało się, że każdy ork w obozie rzuca na niego kamienie, kawałki drewna, martwe koty i cokolwiek jeszcze się dało. Z wyjątkiem kilku sporawych głazów nic z tego nawet go nie spowolniło i szybko dotarł do bramy.
Najwyraźniej nad bramą umieszczono parapet, ale w przeciwieństwie do drogi wąwozem tylko kilku orków naraz mogło tam patrzeć na niego w dół, więc odsunął tarczę w tył i zamachnął się, trzymając topór obydwiema rękami. Bramę zrobiono z grubych pni połączonych linami i poprzeczkami, ale między belkami przeświecały wąskie szpary, więc uderzył przez nie w skobel po drugiej stronie. Po kilku dobrze wymierzonych ciosach był już w stanie rąbać bezpośrednio blokującą wrota sztabę i szybko wszedł w równomierny rytm pracy, bez problemu pokonując przeszkodę.