Przerwał i rozejrzał się po sali, patrząc na morze zaniepokojonych twarzy.
— Toczy się wojna. Staję po stronie Sheidy. Rozumiem, i to na poziomie, z którego — jak przypuszczam — Bowman nawet nie zdaje sobie sprawy, co oznaczałby jego program. Może, może pozwolenie mu na przejęcie władzy obróciłoby się na lepsze. Ale tylko dlatego, że efektem wojny w naszej sytuacji może być śmierć dziewięćdziesięciu procent populacji świata.
— Co? — Charlie Raeburn odezwał się jako pierwszy. — Ilu!?
— Nie ma jedzenia. I w tej chwili nie istnieje żaden sposób na dystrybucję istniejącego. Skąd je wziąć? Farmy na centralnych równinach dostarczają żywność dla całego świata. Nie ma żadnego sposobu na przeniesienie jej. Ta gwałtowna zmiana pogody to prawdopodobnie efekt załamania się systemu sterowania pogodą. Jaka jest prawdziwa pogoda świata? Czy będziemy chociaż w stanie zasiać w tym roku?
— Będziemy — wtrącił Myron. — Nawet przy takiej pogodzie. Nie będzie to łatwe, ale nasiona w tych czasach to już nie kasza pszenna. Wyrośnie nawet w huraganie. A ich wydajność… no cóż, powiedzmy tylko, że nawet przy absolutnie fatalnych rolnikach po pierwszym zbiorze nie powinien nam grozić głód.
— Tak więc możemy zasiać i część wyrośnie. Ale jeśli przy życiu pozostaną jedynie mieszkańcy Raven’s Mill, to co z tego wyniknie dla świata? Jak już powiedziałem, opowiadam się za Sheidą. Tak jak sprawy wyglądają, może to oznaczać konieczność walki. Do diabła, prawdopodobnie będziemy musieli walczyć, jeśli nie z innymi grupami, to przeciw bandytom, którzy będą chcieli naszego jedzenia. To nie będzie łatwe. Ale nie zamierzam postawić wokół miasta muru i powiedzieć „nie, odejdźcie i gińcie z głodu”. Z drugiej strony przychodzący tu ludzie będą uważać, że naszym obowiązkiem jest wszystko im dawać. To też nie jest prawdą. Ale chcę, żebyście wszyscy zrozumieli, że poświęcę się ocaleniu jak największej liczby istnień ludzkich. Dla naszego gatunku, dla świata, dla wolności reprezentowanej przez Sheidę. A jeśli to wam nie odpowiada, w takim razie, cóż, uważam, że powinniście głosować na Johna. Choć jeśli wszyscy będą martwi, to nie wiem, komu będzie sprzedawał swoje szklane figurki.
— Edmundzie, czy my sobie z tym poradzimy? — zapytała Lisbet McGregor.
Żona właściciela gospody wyglądała na zmartwioną. — Dostatecznie ciężko jest zaspokoić wszystkich w trakcie Jarmarku, kiedy goście chcą wyłącznie jedzenia z epoki. Ja… musimy się martwić o Elsie. Może później o inne dzieci. Jestem gotowa… spróbować pomóc innym. Ale nie kosztem naszych własnych dzieci.
— Nie wiem — przyznał Edmund. — Gdybyśmy postawili mur wokół miasta, co byłoby trudne do zrobienia wyłącznie naszymi siłami, nikogo nie wpuszczali, bandyci nie spaliliby nam zbiorów i uciekinierzy nie zdecydowali się siłą zabrać nam jedzenia i rzeczy, to może bylibyśmy w stanie przeżyć. I może byłoby to łatwiejsze od próby uratowania ludzi. Ale… musiałbym żyć z tym przez resztę swoich dni. Mimo wszystko — dodał — przychodzącym do nas ludziom będziemy musieli wskazać na realia życia w tej sytuacji. Później będą musieli sobie radzić sami. Będą musieli się nauczyć pracować. Zresztą, na swój sposób nas czeka to samo. Kiedy nudzi nas projekt czy hobby, zaczynamy się zajmować czymś innym. Cóż, wy też nie będziecie już w stanie pobierać jedzenia z Sieci. W tej chwili najpotężniejszym człowiekiem w tym mieście jest Myron. To on posiada całe jedzenie. — Edmund spojrzał na farmera i zobaczył szok na jego twarzy. — Ha! Nie pomyślałeś o tym, prawda? Ale jeśli chcesz, żebym naprawił ci tę młockarnię, lepiej nie zapomnij się ze mną podzielić. Ja, z drugiej strony, potrzebuję pół tuzina beczek, a ty jeszcze więcej, więc Donald jest urządzony. Nie wydaje mi się, żeby ktoś z nas chciał pozbyć się gospody, więc McGregor ma pracę. Hmm… — Spojrzał w stronę Roberta i Marii McGibbonów i zmarszczył brwi.
— Sokoły polują na pożywienie — powiedział Robert. — Którego będziemy potrzebować. I choć nie zajmowałem się łucznictwem przynajmniej od sześć dziesięciu lat, to tylko dlatego, że znudziło mnie to, kiedy nie mogłem już nauczyć się niczego nowego. Nazywajcie mnie Myśliwy Bob.
— Zwierzyna łowna. — Edmund zamyślił się na moment. — Do diabła z wysyłaniem jednego gościa z łukiem, w lasach pełno jest zwierząt. Jelenie, bizony, indyki, dzikie bydło, kozy, konie i owce. Wysłać setkę uchodźców jako nagonkę i zrzucić to wszystko w przepaść. Tu chodzi o zebranie jedzenia, nie sport.
— Oszczędzić zwierzęta domowe — wtrącił się Myron. — Możemy je ponownie udomowić. Byki wykastrować i używać jako wołów. Będziemy potrzebować zwierząt pociągowych. Są też dzikie konie i osły. A niektóre z nich są naprawdę pierwszej klasy. Emu, bizony, wapiti — to wszystko też da się udomowić. Możemy odbudować zasoby z dzikich zwierząt.
— Nie mamy za dużo skóry — zauważył Donald Healey. Bednarz używał jej na różne sposoby i miał tendencje do sporego zużycia. — Będziemy potrzebować skór.
— Mięso to nie wszystko, co się zyskuje — przerwał McGibbon. — Kości, rogi, włosy — to wszystko ma swoje zastosowanie.
— Możemy to zrobić — zgodziła się Lisbet. — Masz rację.
— To nie będzie łatwe — dodał Edmund. — Łatwe właśnie się skończyło. Ale możemy to zrobić i zrobimy, tak mi dopomóż Bóg.
— Dobra, dobra — odezwał się Glass, unosząc ręce. — Widzę, w którą stronę się to rozwija i nawet powiem, że się zgadzam.
— Musimy zagłosować — oświadczył Myron. — Jeszcze jacyś kandydaci? Edmundzie, zgadzasz się?
— Kowal rozejrzał się po pozostałych, potem spuścił wzrok. Wydawało się, że na jego ramiona opadł duży ciężar, a w jego wyrazie twarzy rysowała się jakaś twardość. Ale kiedy podniósł oczy, jego twarz oczyściła się.
— Tak.
— Jeszcze jacyś kandydaci? Wszyscy za niech powiedzą „tak”.
— Tak!
— Przeciw? — Zapadła cisza. — Przyjęty przez aklamację, burmistrzu Edmundzie.
— Ale żadnego rozdawania!
— Cóż, odrobinkę — odpowiedział Edmund, w zamyśleniu głaszcząc się po brodzie. — Uciekinierzy, którzy się tu zjawią będą w szoku. Prawdopodobnie możemy przetrwać jeden sezon z nimi w takim stanie, ale musimy obsiać pola i zdobyć materiały. Potem będą musieli stanąć na własnych nogach i nauczyć się umiejętności. Ale których i jak? Powiedzmy, że… hmm…
— Hej — odezwał się McGibbon. — Program szkoleniowy?
— Ale większość z nich nie ma żadnego pojęcia, ile pracy to wszystko wymaga — ze złością powiedziała Bethan. — I większość z nich nigdy, przez całe życie, nie przepracowała ani jednego dnia. Prowadzenie farmy jest ciężkie, niezależnie od tego, co się robi. Choćby samo pranie!
— I będziemy potrzebować narzędzi i nasion. — Myron zasępił się. — Będziemy potrzebować rolników, Edmundzie, i to dużo. A to nie polega tylko na wciskaniu nasion do ziemi.
— Poradzimy sobie z tym — stanowczo oświadczył Edmund. — W tym pomieszczeniu zebrało się przypuszczalnie z tysiąc lat skumulowanego doświadczenia życia w warunkach przedindustrialnych. Są tu ludzie, którzy wiedzą o swoich obszarach zainteresowań rzeczy, o jakich nie śniłoby się mistrzom żadnej innej epoki. Będziemy karmić nowo przybyłych i uczyć ich do czasu, aż będą mniej więcej gotowi do radzenia sobie o własnych siłach.