Zmusiło je to do zejścia z głównej drogi prowadzącej do małej wioski Fredar na mniej zadbane ścieżki biegnące przez niezamieszkane tereny. Nie były lepsze czy gorsze od głównej drogi, a deszcz zamienił je w jedno wielkie bajoro błota. Noszone przez nie buty również zostały zaprojektowane pod koniec dwudziestego pierwszego wieku i błoto spływało z nich jak woda z kaczki, ale i tak marsz wymagał nieustannego wysiłku podnoszenia drewnianych nóg, przesuwania ich, i chwytania się co chwila drzew, albo lądowania na twarzy w błocie. Wszystko to wciąż i wciąż, w niezmiennym otoczeniu drzew, wezbranych strumieni i bardzo rzadkich polan.
Każdy dzień był taki sam. Po nocy spędzonej w małym namiocie wstawały i rozpalały ognisko. Wieczorami zastawiały sidła i linki na ryby, ale przy ciągłym deszczu niewiele udawało się im złapać. Tak więc zjadały odrobinę zabranego na drogę jedzenia, składały namiot i ruszały dalej przez las. Rachel doskonale zdawała sobie sprawę, w jak stosunkowo dobrej sytuacji się znajdowały. Miały ciepłe i suche ubrania zaprojektowane przez specjalistów okresu szczytu rewolucji technologicznej dokładnie do takich warunków. Miały dobre obuwie, doskonałe jedzenie i pojemniki na wodę. W tych czasach szaleństwa były bogate.
Po drodze mijały innych, którym nie powiodło się tak dobrze. Teraz, zaraz po przekroczeniu prostego mostku z pni, znów natknęły się przy drodze na kogoś zwiniętego pod drzewem i wyglądającego jak kupka podartych ubrań.
Rachel odwróciła głowę, starając się nie patrzeć na ciało skurczone pod drzewem, ale jej matka podeszła i jak za każdym razem, starannie zbadała kobietę. Po chwili potrząsnęła głową i wróciła na ścieżkę.
— Miała w torbie coś, do czego dobrały się psy. Wodoszczelne ubranie. A jej twarz wygląda, jakby wcale nie głodowała.
— Po prostu się poddała — wyszeptała Rachel, potykając się znów w błocie i łapiąc się gałęzi drzewa. Podniosła oczy na niebo. Już zaczynało się ściemniać, choć pewnie było dopiero wczesne popołudnie. Spojrzała na zwłoki, potem na wezbraną rzekę. Jaki sens miało zarzucanie wędek, skoro nigdy nic się nie złapało. — Rozumiem, co czuła.
— Nie mów tak — przestrzegła córkę Daneh, też patrząc na niebo. — Nawet tak nie myśl. Myśl o płonącym ogniu, solidnym dachu i wołowinie czerwonej przy kości.
— Jedzenie — powiedziała Rachel. Z początku podróżowały na połówkach racji, dzieląc między siebie jeden automatycznie nagrzewający się pakiet. Jednak w miarę jak pomimo prób polowania coraz bardziej kurczyły się im zapasy, przeszły na jedną czwartą porcji. Przez ostatnie trzy dni spożywały dziennie mniej niż tysiąc kalorii, idąc przy tym stale przez błoto, w zimnie, deszczu i śniegu.
— Już nie tak daleko — oznajmiła Daneh, robiąc krótką przerwę. — Nie chciałabym obozować przy trupie, ale jest tutaj strumień. Może będziemy miały więcej szczęścia, jeśli położymy wnyki przy wodzie. Jak myślisz?
— Co ja myślę? — Rachel roześmiała się histerycznie.
— Przestań — krzyknęła Daneh, łapiąc ją za kołnierz. — Jedzenie. Ogień. Ciepło. To wszystko jest nie dalej niż dzień czy dwa drogi.
— Jasne — jęknęła Rachel z kolejnym na wpół histerycznym chichotem. — Mamo, to samo mówiłaś wczoraj!
— Kiedyś już szłam tą drogą — odpowiedziała zdeterminowanym tonem, po czym wzdrygnęła się. — Ale… przyznaję, że było to dawno temu.
— Mamo, powiedz mi, że się nie zgubiłyśmy — niepewnie poprosiła Rachel.
— Nie zgubiłyśmy się. — Daneh zerknęła na kompas. Niosła również lokator pozycyjny, ale on przydawał się tylko wtedy, jeśli wprowadzono do niego drogę. A nie zabrała go ze sobą, kiedy ostatni raz szła tą trasą — kiedy była bardzo młoda i dostatecznie głupia, żeby uważać podróż na Jarmark na końskim grzbiecie za idyllę. Kiedy teraz o tym myślała, faktycznie tak było. Pogodę mieli dobrą, zgodnie z zapowiedziami, a Edmund zajmował się dziewięćdziesięcioma procentami prac obozowych. Nie było to niekończące się brnięcie przez bagno.
— Musimy rozbić obóz — ciągnęła. — I ustawić wnyki i wędki. Nie złapiemy dużo, ale nawet to jest lepsze niż nic. — Zerknęła przez ramię, na Lazura. Przemoknięty i zmęczony domowy kot przechodził smętnie przez most. — Może Lazur coś złapie.
Prawdę mówiąc ich domowy lew dostarczał większość białka dla grupki. Pomimo deszczu rozpoczął podróż w dobrym nastroju, z wysoko podniesionym ogonem witając coś, co zanosiło się na bardzo interesujący, długi spacer. Trwało to przez większość pierwszego dnia, ale domowe lwy nie były szczególnie dobrze przystosowane do długodystansowych marszów, więc wieczorem tego dnia jego ogon sunął już po ziemi. Pomimo to o poranku siedział przy resztkach ogniska z martwym i tylko trochę wymiętoszonym oposem. Przez cały pierwszy tydzień przynosił też złowione zwierzęta: dwa razy króliki, jeszcze trzy oposy i samicę szopa pracza, a trzeciego dnia pojawił się, ciągnąc upolowanego jelonka.
Jednak ósmego dnia kot zaczął być równie zmęczony, jak ludzie i, praktycznie rzecz biorąc, przestał polować. Koty są obowiązkowymi mięsożercami, co oznacza, że codziennie muszą jeść mięso. Daneh dzieliła się z nim drobnymi porcjami ich posiłków, mając nadzieję, że wystarczy to do ochrony zwierzęcia przed uszkodzeniem wątroby, ale nawet pomimo polowań kot nie dostawał dostatecznie dużo, by utrzymać się w formie.
Daneh spojrzała na kota i swoją córkę, która również straciła za dużo ciała i potrząsnęła głową.
— Odpoczniemy tu dzisiaj, trochę dalej w górę drogi, na wypadek, gdyby mieli się pojawić jacyś padlinożercy. Rozłożymy sidła i zarzucimy wędki, a jutro będziemy tylko odpoczywać i próbować znaleźć jakieś jedzenie. Może uda się nam wypłoszyć z lasu coś, co złapie Lazur. Ale większość dnia spędzimy na odpoczynku. A jeśli niczego nie znajdziemy, to trudno. Pojutrze pójdziemy dalej.
— Może być. — Rachel poprawiła plecak. — Kilkaset metrów? — Tak.
Rachel rozejrzała się wokół po zalanym deszczem lesie i wzruszyła ramionami. Za kilka dni powinny dotrzeć do Via Apallia i do pewnego stopnia cywilizacji. Z pewnością najgorsze miały już za sobą. O ile gorzej mogło być?
— Dzisiaj kolejnych dziesięcioro uciekinierów.
June Lasker była jedną z pierwszych przybyłych. Mieszkała w domu niedaleko na zachód, trochę w górę Via Apallia, na granicy gór Adaron. Miała stosunkowo niezły dom z kominkiem na drewno i kilkoma przedmiotami, które dałoby się wykorzystać do gotowania nad ogniem. Jednak zdawała sobie sprawę, że nie będzie czego gotować, a jako doświadczony kupiec na Jarmarkach doskonale wiedziała, jak dotrzeć do Raven’s Mill. Okazała się jednym ze stosunkowo lepiej zaopatrzonych uciekinierów, posiadając własnego konia i zestaw narzędzi, dzięki którym prowadziła udane interesy. Tym, co sprzedawała, była ręczna kaligrafia, a ryzy pergaminu, atramenty, ołówki i pióra zostały dobrze przyjęte, nikt nie pomyślał o tym do czasu, aż zagłębili się w planowanie i nagle okazało się, że nie majak prowadzić zapisów.
Tak więc June stała się główną archiwistką i szkoliła dwójkę uciekinierów na skrybów, ucząc ich również umiejętności wytwarzania atramentu i papieru. Gdy tylko znajdzie wolnych kilku rzemieślników, zamierzała zatrudnić ich do zbudowania prasy drukarskiej.