— Mo’e ’iało ’ię ’ozpada, a ’ój ’ózg też — zauważył chłopiec. — Nie ’am ’yt ’ielu opcji, ’ani ’oktor.
— Hm… — odezwała się. — Mam pewien pomysł. Nie jestem pewna, czy jest lepszy czy gorszy od Transferu, będę musiała to wymodelować. Twój stan faktycznie się pogarsza, ale mamy jeszcze trochę czasu, żeby coś wymyślić. — Spojrzała na niego i uśmiechnęła się. — Rozwiążę ten problem, Herzer. Obiecuję.
— ’Obrze, ’ani do’or.
— A tym czasem spędzaj czas najlepiej, jak potrafisz. Odezwę się do ciebie nie dalej niż za tydzień.
— ’Obrze, ’ani do’or — powtórzył. — Oogę już iść?
— Powinieneś. To, co zwykle. Odpoczywaj, dużo pij, ćwicz, jeśli możesz.
— ’ędę — westchnął. — D’ ’idzenia.
— Uważaj na siebie — powiedziała, gdy znikał z krzesła.
Odchyliła się na oparcie fotela dryfowego i przez chwilę wpatrywała się w sufit, potem machnięciem ręki wyłączyła hologram i strzeliła palcami.
— Dżinnie, Chile.
Teleportacja była praktycznie natychmiastowa, więc chwilę później zamknęła oczy, gdy owiał ją podmuch znad oceanu, a uszy wypełnił szum fal i wodospadu. Na zboczu w pobliżu Puntlavap stała mała, drewniana altana, oferująca widok na ocean Po’ele. Wąwozem spływał spory strumień, ostatnie dwadzieścia metrów spadając kaskadą i rozpryskując się wśród szumu fal z dźwiękiem równocześnie kojącym ją i pomagającym się skupić.
Dzisiaj jednak zdawało się to nie działać.
Po kilku chwilach otworzyła oczy i nienawistnie przyjrzała się chmurom nadciągającym od zachodu.
— To tu jest — wyszeptała. — Czuję to.
Wstała i zaczęła chodzić w tę i z powrotem po drewnianej podłodze altany niemal równocześnie z pierwszym podmuchem wiatru poprzedzającego nadciągającą burzę. Wiatr porwał jej włosy, rzucając nimi na twarz, ale ledwie to zauważyła, zatrzymując się i niewidzącym wzrokiem patrząc na nadciągający żywioł.
— Układanka — wymamrotała, gdy zaczął padać deszcz, którego krople ściekały po brzegu ledwie widocznej tarczy siłowej. — Może zrobić to po kawałku? — Była pewna, że to jakiś pomysł, gdyby tylko mogła się skupić. Była blisko.
W tej chwili rozległo się ciche, lecz narastające dzwonienie.
— Tak, dżinnie? Powiedziałam ci, że nie chcę tu żadnych telefonów — warknęła ze złością.
— Z wyjątkiem wąskiego grona osób. — W powietrzu pojawiła się przed nią wykrzywiona grymasem głowa jej dżinna. — To sir Edmund. Mówi, że ma pilną wiadomość.
— Połącz go — westchnęła Daneh. Wszystkie myśli o układance natychmiast zostały zdmuchnięte jak przez wiatr. — O co chodzi, Edmundzie?
Przez ostatnie dwa lata wygląd jej partnera genowego prawie się nie zmienił: pozostał równie szeroki i silnie umięśniony, a na jego twarzy wciąż widać było ledwie zaczątki zmarszczek. Może w brodzie przybyło kilka siwych włosów, ale niewiele. Jednak jego zachowanie było… dziwne.
— Daneh, dziękuję, że pozwoliłaś mi ze sobą rozmawiać — powiedział. — Chciałbym, żebyś wzięła pod uwagę przekazanie nadwyżek swoich kredytów na rzecz Projektu Terraformacji Wolfa 359. Wolf Cztery wymaga znaczącego przekształcenia, łącznie z usunięciem milionów ton materiału płaszcza, a Projekt Terraformacji Wolfa 359 potrzebuje twojej pomocy.
— CO?! — krzyknęła. — Edmund, przychodzę tutaj, żeby się oderwać! Mam bardzo chorego chłopca, którego próbuję wyleczyć i nie mam ochoty, żebyś reklamował mi funduszy terraformacyjnych! Zresztą co ciebie obchodzi terraformacja? Stworzenie odpowiedniej planety wymaga pół miliona lat! To ty zawsze zwracałeś mi na to uwagę.
— Terraformacja jest kluczowa dla przyszłości, nie tylko rasy ludzkiej, ale dla całego życia. Za kilka milionów lat nasza planeta zostanie pochłonięta przez słońce. Jeśli nie będziemy mieć nowych planet, na które moglibyśmy się przenieść, planet przygotowanych dla ziemskiego życia, całe życie na ziemi — jedynym jak dotąd miejscu w naszej galaktyce z rozwiniętym życiem — zostanie zniszczone.
— Czekaj — przerwała. — Czym jesteś? Nie jesteś Edmundem Talbotem, prawda?
— Stanowię legalną, autoryzowaną wiadomość od Projektu Terraformacyjnego Wolfa 359, projektu, który potrzebuje twojej pomocy.
— Dżinn! Spam! — krzyknęła, a obraz zniknął. — Och. Oooooo! Dżinnie, skontaktuj się z Edmundem — użyj awatara — i powiedz mu, że ktoś posłużył się jego obrazem. I powiedz też mojej siostrze.
— Tak jest, pani — potwierdził osobisty program. — Zapytałem, czy to awatar Edmunda Talbota i powiedział mi, że nim jest.
— Ale mnie nie mógł okłamać — wyjaśniła. — Pytałam Sheidę, kiedy zamierzają to naprawić, ale wciąż mi powtarza, że nie ma dość głosów w Radzie.
— Tak, pani — przytaknął dżinn. — Oboje zostaną poinformowani.
— Dobrze. — Daneh westchnęła. — Nie ważne. I tak nie potrafię już dzisiaj myśleć. Dżinnie, dom.
Słysząc, jak jego lokaj delikatnie odchrząkuje, Edmund Talbot podniósł wzrok I kładzionego właśnie z niezwykłą starannością damaskinażu.
— — Mistrzu Edmundzie, przed drzwiami czeka awatar, który chciałby się z tobą spotkać.
Projekcja ubrana była w trzynastowieczny strój dworski francuskich królów, w pelerynę z jedwabiu i wełny z czerwono-srebrnym herbem, biel na czerwieni, z przekreśloną ludzką głową. Dzięki całkowicie ludzkiemu wyglądowi wcale nie wydawała się nie na miejscu między wypełniającymi pokój starożytnymi narzędziami, zbrojami i bronią. Wyglądała na średniowiecznego sługę, a nie chmurę nanitów ubraną w jedwab, wełnę i len.
Prawdę mówiąc, nigdzie w zagraconym warsztacie nie dało się dostrzec żadnego śladu zaawansowanej techniki. Koło szlifierskie było poruszane nogą, kuźnię w końcu pomieszczenia zasilały ręczne miechy, beczki, w których umieszczono miecze i sztaby metalu, wykonano z lokalnego dębu, a wszystkie materiały były całkowicie naturalne i wyglądały na zrobione ręcznie. Słońce chyliło się ku zachodowi, wypełniając pokój grą cieni i złotych promieni, lecz jedyne poza oknem źródło światła stanowił osłonięty szkłem łojowy kaganek.
Sam Edmund miał na sobie wąskie spodnie i wymiętą tunikę, która — pomijając wykonanie z badwabiu i niezwykłą gęstość splotu — całkiem dobrze pasowałaby do średniowiecznego stroju ropazyjskiego od czasów upadku Rzymu do Renesansu. Z jego pełnymi stwardniałej skóry dłońmi, potężnymi ramionami i siwiejącą brodą oraz masywnym ciałem można by go było wziąć za średniowiecznego mistrza kowalskiego. Ewentualnie lorda z hobby.
I dokładnie o to chodziło.
Jedynym wyjątkiem od stroju z epoki była para okularów w cienkich oprawkach, które opuścił teraz na nosie, patrząc na sługę.
— Kto to? — zapytał.
— Madame Daneh, mój panie — odrzekła projekcja. — Czy mam ją wpuścić?
— Ależ oczywiście. — Talbot zdjął okulary i wstał.
Powrót zajął awatarowi dosłownie chwilkę. Oczywiście awatar gościa mógł się po prostu pojawić w izbie, ale nie sprawiłoby to wrażenia bycia wprowadzanym. Ponieważ cały program teleportacji zarządzany był przez Sieć, która teoretycznie mogła przesłać kogokolwiek w dowolne miejsce, istniały protokoły zapobiegające nieupoważnionemu dostępowi. Osoby, którym nie umożliwiono wejścia do domu, musiały przenosić się na zewnątrz budynku, a istoty bezcielesne, projekcje, awatary i osoby Przetransferowane w chmury nanitowe nie mogły po prostu wejść do domu bez wcześniejszego pozwolenia. Technicznie rzecz biorąc, awatar Daneh Ghorbani mógł przenieść się bezpośrednio do jego domu, jednak posiadający na to zgodę przyjaciele i krewni Edmunda doskonale zdawali sobie sprawę z jego dziwactw i zawsze pytali o pozwolenie.