Выбрать главу

Tak więc do zamartwiania się o małą Ewę pozostawała babcia. Nie okazywała tego nikomu, wiedząc, że nadopiekuńczość lub współczucie źle wpłyną na dziewczynkę, przestraszą i rozkleją tę zdumiewającą twardość, z jaką znosiła swoje przypadłości. Babcia doszła do wniosku, że dziewczynka nie narzeka i nie skarży się tylko dlatego, ponieważ sądzi, że to, co się jej przytrafia, jest w jej wieku normalne.

“To dobrze”, uznała w duchu. “Nie nabawi się kompleksów”.

Po wakacjach Ewa miała iść do zerówki. Babcia przeczuwała, że jej wnuczka przykro odczuje tam swoją inność. Jeśli bowiem fatalne przypadki nadal będą ją prześladować, zostanie uznana za uczennicę chorowitą czy nie w pełni sprawną. Babcia obawiała się też, że częste opuszczanie lekcji nie będzie dobrze widziane przez nauczycieli. I rzeczywiście…

– Czy ja jestem chorowita, mamo? – spytała dziewczynka mniej więcej po dwóch miesiącach chodzenia do szkoły. Na 44 dni nauki opuściła ponad dwa tygodnie.

– Ty? Chorowita? – zdziwiła się szczerze Anna. – Masz wspaniałe wyniki wszystkich badań: rentgen, OB, morfologia, waga, wzrost! Jesteś okazem zdrowia! Czemu pytasz?

– Pani powiedziała, że muszę być chorowita, skoro tyle lekcji opuszczam, i żebyś dała mnie do szpitala na badania. A przecież ja byłam w szpitalu dopiero cztery dni temu, gdy robili mi prześwietlenie zwichniętego palca! – powiedziała dziewczynka, jakby po raz pierwszy zdając sobie sprawę z tego, że do szpitala na ogół nie trafia się aż tak często.

Ewa bardzo cieszyła się na pójście po raz pierwszy do szkoły. Szykowała się do tego wydarzenia długo i starannie, już od czerwca, a potem przez całe wakacje, gromadząc ołówki, flamastry, zeszyty, dobierając naklejki na plecak. Myśl, że zasiądzie pierwszy raz w klasie, pozna nowe koleżanki i kolegów, nauczycieli, wydawała się jej równie atrakcyjna jak wiadomość o pójściu pierwszy raz w życiu do cyrku czy teatru.

Ewa umiała trochę czytać i pisać, a nawet “wklepać” w komputer kilka zdań. Tato otworzył jej plik pod nazwą “Sekrety Ewy”, do którego nigdy nie zaglądał (Jan i Anna nie należeli do wścibskich rodziców), i dziewczynka umieszczała tam swoje pierwsze próby pisarskie lub graficzne. Z czasem plik zapełnił się też krótkimi zdaniami, które oddawały jej kłopoty i były rodzajem pamiętnika. Na przykład pisała: “Ptak. Czarny. Znowu przyleciał. Pewnie jutro coś mi się stanie. Ale jest piękny. To mnie myli. Chyba nie tylko mnie. 12 maja”. Albo: “Bezdomny. Znowu udaje, że nie słyszy i nie mówi. Babcia w to wierzy. Wszyscy w to wierzą. Nie zdradzę jego tajemnicy. Może on tego nie chce. Tajemnica to tajemnica. 17 sierpnia”.

Wydawało się, że skoro pójście do szkoły było marzeniem dziewczynki, to szkoła odwdzięczy się jej sympatią. Ale szkoła była bardziej skomplikowana, niż Ewie się zdawało, i Ewa szybko odczuła, że jest inna.

Na tę inność składało się wiele przyczyn. Wszyscy wiedzieli, że ma pecha i często choruje. Widzieli też, że nie reagowała płaczem czy histerią, lecz zadziwiającym spokojem. Nie narzekała, co byłoby przyjęte ze zrozumieniem; nie skarżyła się i nie szukała pocieszenia – a to zastanawiało innych. Ewa nie lubiła litości, miała też odrębne zdanie w sprawach, w których obowiązywała jednomyślność. Szkoła była miejscem przyjaznym dla rozkrzyczanych, narzekających i jednomyślnych. Ewa odzywała się wtedy, gdy powinna milczeć, i w dodatku nie tak, jak tego oczekiwano; dla odmiany milczała, gdy wszyscy mówili. Spędzając czas z dorosłymi lub sama, nie umiała paplać byle co i z byle powodu. Dlatego szkoła przyjęła ją z bolesnym dla niej chłodem.

Po kilku tygodniach nowego roku szkolnego dziewczynka zapisała w pliku “Sekrety Ewy”: “Oni mnie nie lubią. Nie szkodzi. Kiedyś spotkam kogoś, kto będzie mnie lubił, nawet gdy nie będę się o to starać. Gdy ktoś cię lubi, bo się starasz, to nie lubi cię takiej, jaką jesteś. Lubi nieprawdę o tobie. 14 października”.

Ewie nie przeszkadzało to, że w szkole jej nie lubią, ale zaczęło przeszkadzać coś innego: nadal prześladował ją pech. Gdy na lekcji wuefu grano w piłkę, pomknęła ona z ogromną siłą wprost w jej stronę, rozkrwawiając nos. Jej szkolne książki zawsze były zalane jakimiś płynami, miały podarte kartki lub ginęły. Pod koniec jesieni, gdy robiło się coraz zimniej, z szatni zniknęły nawet jej buty, to znów płaszcz. Nikt z nauczycieli nie zastanawiał się nad przyczynami kłopotów dziewczynki. Uznali, że jest mało zaradna.

Najdziwniejsze było to, że choć wymarzona szkoła ją odrzucała, dziewczynka wciąż ją lubiła. Nie miała przyjaciół, ale to jej nie przeszkadzało. Nie skarżyła się ani w szkole, ani w domu.

Tylko babcia coś zauważała i patrzyła na wnuczkę z troską i z lękiem; myślała też o tym, co złego może ją jeszcze spotkać. I kiedy? Wprawdzie Anna uspokajała wszystkich, wciąż powtarzając: “Ona z tego wyrośnie, zobaczycie…”, lecz babcia, przewrażliwiona, zastanawiała się, czy przypadkiem to, co najgorsze, nie jest dopiero przed nimi.

Właśnie dlatego babcia dokonała niemal cudu, żeby zdobyć drugi obrazek Anioła Stróża, taki sam jak tamten, który uległ zniszczeniu w tajemniczych okolicznościach. Starsza pani najpierw obdzwoniła swoje przyjaciółki, potem obeszła znajomych – i wszystko bez skutku. Ktoś jej poradził, by udała się na targi staroci. Ale tam – wśród spatynowanych szabel, rodowych sreber, prujących się starych koronek, zetlałych kordonkowych firanek, balowych sukien sprzed pierwszej wojny, wachlarzy ze strusich piór i szylkretu – nie było miejsca dla małego, kiczowatego obrazka.

Obrazek – dokładnie taki sam jak ten odziedziczony po mamie babci, czyli prababci Ewy – miała Pani Sama. Nawet wierszyk, wydrukowany złoconymi literkami, otoczony był identyczną girlandką z błękitnych kwiatków. Babcia spotkała Panią Samą na targu staroci i nie oczekując odpowiedzi, zwierzyła się jej ze swego kłopotu.

– Mam taki obrazek – odparła cichutko Pani Sama. – Dała mi go kiedyś moja mama, lecz jakoś go nie polubiłam.

W ten sposób babcia znalazła się w domku Pani Samej, jako jedyna osoba z całego osiedla. Zobaczyła, że jest tam czysto i pusto, i gdyby nie pies, mały hałaśliwy kundelek, byłoby w dodatku cicho nie do wytrzymania. Obrazek Anioła Stróża leżał schowany w jednej z szuflad komody, zapełnionej fotografiami w ramkach. Pani Sama jako mała dziewczynka ze swoimi rodzicami. Pani Sama na kolanach matki? babci? Pani Sama w parku, obok psa bernardyna, najwyraźniej własności fotografa, gdyż i pies, i kilkuletnia panna wyraźnie unikali zbliżenia. Pani Sama jako studentka, obok niej zaś, obejmujący ją ramieniem… niemożliwe? młody Pan Sam? Przyjaźń od tylu lat? A może po prostu są tylko krewnymi?

Babcia już, już zamierzała o to spytać, lecz Pani Sama właśnie znalazła obrazek, wręczyła go sąsiadce i milcząco dała do zrozumienia, że pora wyjść. Najwyraźniej goście ją peszyli.

– Co to? – spytała Ewa, gdy wróciła szczęśliwie ze szkoły (zdarzały się takie dobre dni) i ujrzała nad swym łóżkiem znajomą skrzydlatą postać chroniącą parę dzieci wchodzących na wąską kładkę nad przepaścią.

– Przecież znasz ten obrazek! Powiesiłam go nad twoim łóżeczkiem, gdy miałaś trzy latka! – odparła zdziwiona babcia.

– To nie ten – powiedziała Ewa.

– Jest dokładnie taki sam! – stwierdziła babcia urażona, gdyż na zdobycie obrazka poświęciła mnóstwo wysiłku.

– Ależ, babciu, ten Anioł jest inny! – zawołała z wyrzutem Ewa.

– Jak to inny? – zdziwiła się starsza pani i wpatrzyła uważnie w Anioła. Był taki sam jak na zniszczonym obrazku. Ba, tamten, obrazek od niej, miał bardziej wypłowiałe barwy, gdyż długo wisiał do światła, ten, wręcz przeciwnie, cieszył oczy soczystością kolorów. Zapewne długo leżał w szufladzie, a może wyprodukowano go później. No cóż, Pani Sama była jednak o wiele młodsza od babci. Ale obrazek był autentyczny. Mimo to Ewa się uparła:

– Jest inny. Nie widzisz? Jak możesz tego nie widzieć?

– Nie. Nie widzę. Co jest w nim innego? – spytała wreszcie pojednawczo babcia po długim wpatrywaniu się w oleodruk.

– To nie jest prawdziwy Anioł. A tamten był troszeczkę prawdziwy. Nie całkiem, odrobinkę, ale prawdziwy. A ten… ten jest sztuczny. I martwy. Gdyby te dzieci naprawdę szły tą kładką, wpadłyby do przepaści. On by ich nie uchronił – stwierdziła stanowczo wnuczka.

– Ja tego nie widzę. Co według ciebie różni tego i tamtego Anioła? – drążyła problem trochę zirytowana, a trochę zaciekawiona babcia.

– Tamten miał w sobie coś… coś anielskiego. A ten jest tylko malunkiem. Brzydkim malunkiem – powiedziała dziewczynka z uporem.

– Skąd ci to przyszło do głowy?

– Nie wiem skąd. Ale wiem.

– A jak wygląda prawdziwy Anioł? – wypytywała dalej babcia.

Ewa pokręciła głową na znak, że nie ma o czym mówić, bo tak naprawdę nie wie, jak wygląda prawdziwy Anioł. I nie wie, dlaczego stary i nowy obrazek różni aż tak wiele.

Babcia i tak tego nie zrozumie, Ewa zaś tego nie wypowie, bo nie umie. Nie zna właściwych słów. A może takich słów nie ma.

Ave tkwił skulony w swej półludzkiej skorupie. Bał się i cierpiał. Wiedział, że nikt mu nie pomoże i że nikt nie może mu pomóc. Przywykł już do myśli, że rozproszy się w Mroku, który wciąż wokół niego gęstniał. Niekiedy wydawało mu się, że w tym Mroku widzi wypukłe, błyszczące oczy Vei i że dostrzega w nich litość, lecz nie umiał, a może nie chciał uwierzyć, że Czarni są zdolni do takich uczuć.