Wspólnie, jedno przez drugie, zachwyceni roztaczaliśmy wspaniałe wizje przyszłości.
Nie zwracaliśmy przez dłuższą chwilę uwagi na naszego szkraba, kiedy nagle Freddy junior wylał na nas kubeł zimnej wody, wypuszczając czarny długopis Freddy'ego seniora i biorąc do ręki znacznie bardziej ponętny inny długopis, tym razem pomarańczowy i fosforyzujący.
Z zapartym tchem przyglądaliśmy się jego wędrówce. Odrzucił na bok zegarek i order zmarłego strasburczyka, żeby chwycić jednorazową zapalniczkę w kolorze morskim i baton czekoladowy w złotym opakowaniu. Przechlapane. W jednej chwili spojrzeliśmy na naszego ukochanego syna jak na kogoś nieznanego. Ot, dalszy ciąg jakiegoś tam gościa, którego nigdy nawet nie spotkaliśmy!
Rose starała się nas pocieszyć i uspokoić przy tym siebie, zapewniając, że mimo wszystko musiał to być ktoś naprawdę w porządku, skoro wylądował w takiej rodzinie jak nasza.
W każdym razie nie był to Freddy, a dziecko nagle wydało nam się… hm, jak by to powiedzieć?… obce. Byliśmy rozczarowani. Wydaliśmy na świat po prostu zwykłe dziecko, którego karma pochodziła od nie wiadomo kogo. Nie było ono zwieńczeniem życia kogoś świętego, lecz po prostu jakiegoś zwykłego człowieka.
Odnosiliśmy teraz wrażenie, że adoptowaliśmy małego Koreańczyka albo pomyliliśmy się przy wyborze towaru.
Cóż za rozczarowanie! Po tym wszystkim mały dostał nawet zgodę na to, żeby zjeść czekoladowy baton. Prawie z odrazą Rose wytarła mu twarz umorusaną czekoladą.
Wieczorem, już w łóżku, doszło między nami do małżeńskiej kłótni. Żona zarzucała mi, że lekkomyślnie dałem dziecku na imię Freddy. Teraz, kiedy wiedzieliśmy już, że to nie on, będzie za sobą wlókł jak kulę u nogi całe to życie, które wcale do niego nie należało!
Złośliwie, co do tej pory nie leżało zupełnie w moim zwyczaju, odparłem, że to jej wina. W końcu w jej brzuchu powstało to „coś". Nie w moim. Gdyby się trochę bardziej postarała, dzidziuś lepiej by się jej udał! Wściekła powiedziała mi, żebym się od niej odczepił, bo przecież oboje wiedzieliśmy, że jest zaledwie jedna szansa na kilka miliardów, aby się powiodło. Jedna szansa na kilka miliardów, aby odnaleźć tego prawdziwego, rozpaczałem.
Ona także była zbita z tropu, lecz nie mogliśmy zapominać, że to dziecko jest przecież naszym dzieckiem, że ma jej i moje geny. Dlaczego więc nie miałoby się stać w przyszłości kimś naprawdę w porządku?
– Może powinniśmy je oślepić, żeby miało takie same szanse i taki sam talent jak ten pierwszy – zaśmiałem się.
Rose zdenerwowała się jeszcze bardziej. W końcu rozmawialiśmy o jej synu, a ona, jak każda matka, broniłaby go pazurami. Nigdy dotąd nie widziałem jej tak rozwścieczonej. Od razu wyrzuciła z siebie wszystkie dawne pretensje. Zarzucała mi brak inicjatywy i wieczną uległość wobec Raoula, a także to, że nie mam charakteru, nie potrafię zabronić matce i bratu panoszenia się w naszym mieszkaniu, zjawiają się, kiedy im się tylko podoba, bez zapowiedzi na kolacji, nie przejmując się w ogóle, czy ona ma czas zrobić zakupy, a poza tym jeszcze nigdy się nie zdarzyło, żeby przynieśli chociaż jakieś kwiaty, obrzydliwe sknery!
Odgryzłem się jej, zarzucając, że nie gotuje jakoś nadzwyczajnie, za dużo czasu poświęca astronomii, za mało się zajmuje swoim kochanym Freddym juniorem, a przecież jest jego matką.
I w ten sposób jedno zdanie stawało się pretekstem dla kolejnego, chociaż nikt nie chciał ich tak naprawdę wypowiedzieć, ani ona, ani ja. Na koniec Rose ubrała się w to, co miała pod ręką, i uciekła, żeby schronić się u swojej matki.
Zostałem sam, jak idiota, w towarzystwie Freddy'ego juniora, który słysząc płacz, postanowił włączyć też własną syrenę. Na próżno wymachiwałem jego ulubionymi zabawkami, w końcu zabrałem go do swojego łóżka.
Kiedy syn już przysnął, powlokłem się do salonu i próbowałem wyciszyć, czytając jakiś dreszczowiec. Zazwyczaj czytanie beznadziejnych książek pozwala zrelatywizować drobne problemy, lecz tym razem nie byłem w stanie zapomnieć o moim absolutnie żenującym zachowaniu w stosunku do Rose i okropnych rzeczach, które jej powiedziałem.
Ten właśnie moment wybrał sobie kompletnie zapruty Raoul, żeby pojawić się znowu w moim mieszkaniu w tanatodromie.
Ledwo trzymał się na nogach, zorientował się jednak natychmiast, że jestem całkowicie rozbity. Opowiedziałem mu o kłótni z żoną. Raoul wyglądał dziwnie, a po chwili z typową dla pijaków pewnością siebie przysunął się do mnie i oświadczył:
– Michael, nadszedł czas, żebym ujawnił ci drugą tajemnicę.
Normalnie czym prędzej zatkałbym uszy albo przyłożył mu pięścią, żeby się zamknął. Teraz jednak byłem kompletnie zagubiony. Zapominając o obietnicach złożonych żonie, zachęcałem go wręcz, by zaczął mówić.
– Czy to ma coś wspólnego z Rose?
– No cóż, można tak powiedzieć.
– Więc gadaj wreszcie.
Zwalił się na wykładzinę na podłodze, z której usunięte zostały wszystkie relikwie po Freddym seniorze. Położyłem się na brzuchu obok niego. Raoul śmiał się głupkowato, ślina ściekała mu z ust na dywan. Powstrzymałem się z trudem, żeby nim nie potrząsnąć. Obawiałem się, że zwymiotuje, plamiąc dywan na czerwono, a Rose nigdy by mi nie wybaczyła takich szkód.
– No więc jaka jest ta druga prawda? – zapytałem nerwowo, podnosząc z ziemi przyjaciela, żeby posadzić go w fotelu.
Głośno czknął.
– To… dotyczy… miłości.
– Miłości? – zdziwiłem się.
– No! Jest taka kobieta, która cię kocha i wciąż na ciebie czeka.
Przez chwilę jeszcze coś bełkotał, aż wreszcie zdobył się na bardziej spójną wypowiedź. Otóż w moim poprzednim wcieleniu pojawiła się jakaś wielka miłość. Bardzo Wielka Miłość. Niezwykle namiętne chwile spędzone z cudowną kobietą. Niestety, w naszym poprzednim życiu kobieta ta była bezpłodna i nie mogliśmy mieć dzieci. Z tego powodu bardzo cierpiała, ja zresztą też. Któregoś dnia, pogrążona w żalu, nie uważała, przechodząc przez ulicę, i potrącił ją samochód. Anioły myślały, że w taki właśnie sposób chciała popełnić samobójstwo. Ja w każdym razie tak bardzo cierpiałem, utraciwszy ją, że umarłem ze smutku kilka miesięcy później.
Mój przyjaciel, powoli trzeźwiejąc, wytłumaczył mi, że jeśli jakaś para kochała się tak mocno i nie mogła mieć dzieci, to oboje mają prawo spotkać się w następnym wcieleniu, żeby to nadrobić.
Muszę więc odnaleźć tę kobietę, ponieważ to ona jest moją prawdziwą żoną. Raoul wiedział o niej prawie wszystko. Szatan sporo mu o niej powiedział.
W obecnym życiu moja żona nazywała się Nadine Kent. Była Amerykanką, ale mieszkała w Paryżu. Zapewne nasze drogi przypadkowo skrzyżowały się kilka razy gdzieś na jakiejś ulicy, lecz ja, całkowicie pochłonięty tanatonautyką, nie rozpoznałem jej.
– Nadine Kent! – powtarzałem rozmarzony.
– Tak, takie właśnie nazwisko podał mi Szatan.
– Szatan jest aniołem zła.
– Ale jego działanie rozciąga się również na zagubione dusze – powiedział Raoul równie kusicielski jak jego rozmówca z zaświatów.
Przeprowadził własne śledztwo. Nadine Kent była kobietą niespotykanej urody, a mimo to w jej życiu było niewielu mężczyzn. Kiedy pytano ją, czemu będąc tak piękną, z uporem żyje samotnie, odpowiadała z uśmiechem, że czeka na księcia z bajki. Ma teraz dwadzieścia dziewięć lat i jej rodzice obawiają się, że zostanie starą panną.
– No ale ten książę z bajki…
– To ty, skończony durniu, przecież ty nim jesteś, palancie! Zastanawiam się zresztą, co ona w tobie takiego niezwykłego widziała, i to nawet w twoich poprzednich życiach!
Atak kaszlu przerwał jego szalony śmiech.