Wciąż gdzieś coś tam wysiadało. A to bóle reumatyczne, a to próchnica, a to znowu zapalenie spojówek… W zeszłym tygodniu z kolei Lucindera męczył wrzód, który niespodziewanie się uaktywnił.
– Nie przejmuj się, Jean – pocieszyła go małżonka. – Jesteś zdenerwowany ze względu na Amerykę Południową. Jutro będzie już lepiej. W moich stronach jest takie przysłowie: „Być zdrowym oznacza, że każdego dnia skarżymy się na inną dolegliwość".
Szalenie zabawne! W każdym razie przyniosła mu trochę ciepłego mleka i ból złagodniał. Wrośnięty paznokieć jednak był znacznie bardziej uparty.
„Niech żyje Lucinder!" krzyczano wokoło. „Lucinder na prezydenta!" skandowała grupa ludzi. Ha, kolejna kadencja! Już niedługo będzie musiał zacząć o tym myśleć. Wybory zbliżały się szybko.
Gdyby nie ten przeklęty paznokieć Lucinder spędziłby całkiem przyjemne chwile wśród wiwatujących na jego cześć ludzi. Uwielbiał to zanurzanie się w tłumie. Ucałował małą dziewczynkę o zaróżowionych policzkach, którą pod sam nos podsuwała mu jakaś kobieta. Dziewczynka wręczyła mu bukiecik kwiatków z tych, które bez pudła wywołują alergię.
Samochód ponownie ruszył. Starał się poruszać trochę dużymi palcami u nóg uwięzionymi w nowych, zbyt sztywnych butach, gdy nagle wysoki facet w trzyczęściowym garniturze rzucił się w jego stronę z rewolwerem w ręce. Huk wystrzałów rozbrzmiał w jego uszach.
– Dobry Boże, mordują mnie! – pomyślał spokojnie prezydent.
Po raz pierwszy i z pewnością po raz ostatni. Ciepła krew spływała strużką na pępek. Lucinder uśmiechnął się. Był to znakomity sposób, żeby wejść do Historii przez duże H. Jego poprzednik, prezydent Congomas, zakończył kadencję, którą przedwcześnie skrócił nowotwór prostaty. Potomność będzie miała się z czego śmiać.
On zaś miał szczęście dzięki temu technokracie uzbrojonemu w czarny rewolwer. Zamordowani prezydenci zawsze mieli prawo do honorowego miejsca w podręcznikach szkolnych. Wychwalano ich tam za wspaniałe wizje, niezmiernie odważne plany i zamiary. Dzieci będą recytować peany na jego cześć. Nie istnieje inny rodzaj nieśmiertelności.
Lucinder dostrzegł swojego zabójcę, który niknął gdzieś w tłumie. Jego ochroniarze stali i nie reagowali! Niezła nauczka! Nie ma co liczyć na wszystkich tych profesjonalistów od siedmiu boleści.
Któż jednak nienawidził go do tego stopnia, żeby zgotować mu śmierć?
No cóż, teraz było mu to obojętne. Nic nie miało już znaczenia, w tym również ten przeklęty wrośnięty paznokieć. Śmierć była najlepszym lekarstwem na wszystkie drobne dolegliwości, jakie towarzyszą naszej egzystencji.
– Lekarza! Szybko, lekarza! – krzyczał ktoś tuż obok niego.
Żeby tak wszyscy ci ludzie po prostu się zamknęli… Nie było takiego praktyka, który byłby w stanie mu pomóc. Jest już za późno. Kula przeszyła mu serce. Nie lekarza należało teraz szukać, a raczej nowego prezydenta, który by go zastąpił, gdy tymczasem on dołączy do Cezara, Abrahama Lincolna i do Kennedy’ego w panteonie wielkich zamordowanych mężów stanu.
Czyjeś ręce podniosły jednak i ułożyły Lucindera na noszach. Zamknięto go w karetce, której syreny przeraźliwie wyły. Niewidzialni specjaliści przyłożyli mu do ust lusterko, masowali klatkę piersiową. Znalazł się też taki, który bez skrępowania ośmielił się zastosować metodę usta-usta.
Prezydent jednak mimo wszystko umierał. W jego umyśle przewijały się teraz w ogromnym tempie wspomnienia. Cztery lata: pierwszy niezasłużony klaps i pierwszy napad gniewu. Siedem lat: pierwszy dyplom uzyskany dzięki koledze, który pozwolił mu odpisać wypracowanie. Siedemnaście lat: pierwsza dziewczyna (potem ponownie się z nią spotkał; fatalny błąd, bo była okropna). Dwadzieścia jeden lat: licencjat z historii, tym razem bez oszustwa. Dwadzieścia trzy lata: magisterium z filozofii starożytnej. Dwadzieścia pięć lat: doktorat z historii starożytnej. Dwadzieścia siedem lat: wstąpienie do partii socjaldemokratycznej dzięki kontaktom ojca i od razu gotowe hasło wyborcze na przyszłą karierę: „Kto dobrze zna przeszłość, potrafi najlepiej budować przyszłość".
Dwadzieścia osiem lat: ślub z pierwszym „kurczątkiem" (aktorką, której panieńskiego nazwiska nawet nie był sobie w stanie przypomnieć). Dwadzieścia dziewięć lat: pierwsze ciosy poniżej pasa i pierwsze popełnione zdrady, żeby wspiąć się wyżej w aparacie partyjnym. Trzydzieści dwa lata: wybrany na burmistrza Tuluzy, fortunę zbija na sprzedaży terenów należących do miasta, pierwsze obrazy wielkich mistrzów, pierwsze antyczne rzeźby, nieprzebrana wręcz masa kochanek. Trzydzieści pięć lat: wybrany na posła do Zgromadzenia Narodowego, pierwszy zamek w Lozère. Trzydzieści sześć lat: rozwód i ślub z drugim „kurczątkiem" (niemiecką topmodelką, wprawdzie z mózgiem ptaka, ale za to z nogami tak długimi, że i święty by zgrzeszył). Trzydzieści siedem lat: gdziekolwiek spojrzeć, nagły wysyp dzieci. Trzydzieści osiem lat: chwilowa odstawka spowodowana aferą łapówkarską związaną ze sprzedażą pakistańskich samolotów.
Trzydzieści dziewięć lat: błyskotliwy powrót na scenę polityczną dzięki nowemu małżeństwu (z córką prezydenta Congomasa, tym razem wybór jest właściwy). Nominacja na stanowisko ministra spraw zagranicznych i pierwsza naprawdę odrażająca operacja: zorganizowanie zabójstwa prezydenta Peru, którego zastąpi marionetka.
Czterdzieści pięć lat: śmierć prezydenta Congomasa. Lucinder myśli o objęciu fotela prezydenta Republiki Francuskiej, prowadząc kampanię finansowaną w całości przez Peru. Nowe hasło wyborcze: „Lucinder studiował historię, teraz sam ją pisze". Niepowodzenie. Pięćdziesiąt dwa lata: kolejne wybory prezydenckie. Zwycięstwo. Władza. Wreszcie Pałac Elizejski. Kontrola nad tajnymi służbami. Prywatne muzeum sztuki starożytnej z dyskretnie „pozyskaną" za granicą kolekcją. Kawior na kilogramy. Pięćdziesiąt pięć lat: groźba wojny nuklearnej. Przeciwnik przestraszył się i wycofał, a Lucinder stracił pierwszą okazję, by przejść do Historii.
Pięćdziesiąt sześć lat: coraz młodsze kochanki. Pięćdziesiąt siedem lat: spotkanie z pierwszym prawdziwym przyjacielem, Wercyngetoryksem, czarnym labradorem, którego w żaden sposób nie można podejrzewać o dążenie do objęcia władzy.
Wreszcie pięćdziesiąt osiem lat i w tym właśnie momencie zakończenie tej jakże pięknej biografii: zabójstwo wielkiego człowieka podczas spotkania z tłumem w Wersalu.
Koniec baniek mydlanych. Życie, nawet prezydenta, nie jest niczym więcej. Jako pył stajesz się na powrót pyłem. Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz. A robakiem będąc, i tak skończysz w żołądku robaków.
Gdyby tylko pozwolili mu umrzeć w spokoju! W końcu nawet robaki mają prawo do ostatecznego spokoju. A tu nie: unoszą mu powieki, kładą go na stole operacyjnym… Potrząsają nim, rozbierają go, podłączają do jakichś skomplikowanych urządzeń, a wokół niego taka wrzawa, taka wrzawa. Trzeba zrobić wszystko, żeby uratować prezydenta, powtarzają w kółko. Kretyni!
Po co wszystkie te wysiłki? On sam czuł, jak ogarnia go coraz większe znużenie. Tak jakby życie stopniowo go opuszczało. Właśnie tak. Uchodziło z niego. Czuł, że życie z niego ucieka. Niemożliwe! Jean Lucinder czuł… że wychodzi. Wychodził ze swojego ciała. Coś takiego! Naprawdę wychodził ze swojego ciała. On, naprawdę on czy coś innego? Musiało to być coś innego… jak można by to nazwać? Jego dusza? Niematerialne ciało? Ektoplazma? Zmaterializowana myśl? To był on, tyle że przezroczysty i lekki. To coś oddzielało się od niego, odłączało się, rozkładało na części. Cóż za niesamowite doznanie!
Odleciał, pozostawiając swe ciało jak stare zużyte ubranie. Unosił się, wznosił coraz wyżej i wyżej. Nie bolał go już duży palec u nogi. Był teraz taki lekki!