Выбрать главу

287 – PRZEMOC W BUTTES-CHAUMONT

Byli to wyznawcy Zła. Stefania wydała zapewne rozkaz zniszczenia naszego tanatodromu. Przez okna na parterze i w sklepiku widzieliśmy, jak rozbijają wszystko za pomocą kijów bejsbolowych i łańcuchów do rowerów.

Raoul trącił mnie lekko łokciem.

– Ty i ja przeciwko imbecylom?

W jednej chwili to zdanie przywołało wspomnienia z czasów, gdy Raoul i ja byliśmy jeszcze najlepszymi przyjaciółmi na świecie i kiedy robił na mnie tak wielkie wrażenie, wykorzystując swój niski głos przeciwko wyznawcom Belzebuba. Wyzwanie było wtedy trudne, a przecież nam się udało. Tym razem zwycięstwo wydawało się poza naszym zasięgiem, ale wszystko się we mnie zagotowało, kiedy patrzyłem na splądrowany sklepik matki, na porozbijane bańki wspomnień z padającym śniegiem, z których teraz wylewała się jakaś ciecz, widząc porozdzierane plakaty z Rajem, poszarpane T-shirty i zdjęcia Amandine, na których dorysowano wąsy.

Weszliśmy do środka. Najpierw nikt nie zwrócił na nas uwagi. Raoul zdążył nawet chwycić długą metalową rurę do pakowania dużych plakatów i podał mi ją.

Przekazał mi niejako pałeczkę. Od razu zapomniałem, że jesteśmy ze sobą skłóceni, że stał się alkoholikiem. Ująłem mocno tę przypadkową broń.

Byliśmy razem. On i ja przeciwko imbecylom. On i ja przeciwko całemu światu.

On także trzymał w ręku aluminiową rurę. Stało tam dwóch dosyć przerażających obwiesi. Byli rozczochrani, cuchnący, ich ciała pokrywały tatuaże z trupimi czaszkami i symbolami piekła, a na twarzach rysował się dziki grymas wściekłości.

Jeden z nich zajmował się rozszarpywaniem nożem chustek z mapką Raju, a drugi rozrywał zębami laleczki przedstawiające najpopularniejsze anioły.

– Dość tego! – zawył Raoul.

Nasze wejście mocno ich zaskoczyło. Byli przekonani, że na tym jakże łagodnym świecie nikt nie odważy się im przeciwstawić. Wcześniej bez większego trudu poradzili sobie z policją i wojskiem. Czuli się niezwyciężeni.

Zdziwieni na chwilę przestali, po czym równie szybko się pozbierali. Wyższy podszedł do nas z uśmiechem na twarzy. Wyciągnął rękę, jakby chciał uścisnąć nam dłonie, a potem, stojąc już całkiem blisko, kopnął mnie potężnie w podbrzusze. Powinienem był zachować czujność. Zapomniałem, że wyznawcy Zła nie szanują niczego i nie uznają żadnego kodeksu honorowego.

Osunąłem się na ziemię zgięty wpół. Kątem oka zdążyłem tylko dostrzec, jak Raoul podrywa się do walki i uderza drania wielką aluminiową rurą w głowę. Teraz dopadł do nich ten drugi.

Wywiązała się regularna bitwa. Podniosłem się z ziemi i walczyłem jak umiałem. Ku mojemu zaskoczeniu biłem się całkiem nieźle. Być może rajskie wojny sprawiły, że stałem się trochę bardziej pewny siebie. W końcu czyż nie odniosłem zwycięstwa – fakt, że przy pomocy Amandine – nad groźnym przywódcą asasynów?

Chwyciłem gipsową statuetkę przedstawiającą Féliksa i rozbiłem ją na głowie wyższego z bandytów. Typ przewrócił się. Dzięki ci, Félix. Drugi wolał nie czekać na swoją kolej i uciekł w stronę korytarza, żeby ściągnąć posiłki. Popędziliśmy za nim.

Na szóstym piętrze zaskoczyliśmy czterech uzbrojonych w siekiery mocno napakowanych gości, którzy zabawiali się rozwalaniem wszystkiego, co było pod ręką. Zniszczyli fotele, rozbili jeden po drugim wszystkie monitory kontrolne, a także oscyloskopy, które umożliwiały śledzenie odlotów.

Twarz jednego z nich, pewnie ich szefa, wydała mi się znajoma. I po raz pierwszy rozpoznaliśmy się nawzajem.

– Popatrz, popatrz, kogóż to ja widzę? – powiedział.

Raoul również go rozpoznał. Był to gruby Martinez. Nasz wróg z klasy, którego życie oszczędziliśmy przy okazji jednego z pierwszych tanatonautycznych odlotów. Przypomniałem sobie jedną z nauk Meyera: „Jeśli ktoś wam zada ból i nie zemścicie się, będzie miał do was duże pretensje. Jeśli ktoś wam sprawi ból i nie dość, że nie zemścicie się, ale jeszcze uratujecie mu życie albo zrobicie dla niego coś dobrego, będzie was potwornie nienawidził. Mimo to trzeba kochać swoich wrogów choćby dlatego, że będzie im to mocno grało na nerwach".

I dokładnie tak było. Nie odczuwając żadnej wdzięczności, że oszczędziliśmy mu ryzykownych doświadczeń we Fleury-Mérogis, Martinez nienawidził nas za to, że pozbawiliśmy go sławy, jaką zyskał Félix. Pędził z siekierą, którą Raoul nieporadnie próbował zablokować aluminiową rurką. Rurka rozpadła się na dwie części.

W tym samym momencie dwaj goście z byczymi karkami rzucili się na mnie.

Raoul dobrze wymierzonym kopniakiem trafił w zaciśnięte na siekierze palce. Broń sieczna upadła na podłogę.

– Ty draniu, zaraz cię dorwę! – powiedział nasz dawny kolega z klasy.

Złapał Raoula za głowę i zaczął go dusić. Mój przyjaciel jednak, giętki i smukły, wyrwał mu się i chwycił go w pasie.

Nie miałem czasu, żeby dalej śledzić ich pojedynek. Moi przeciwnicy wczepili się we mnie. Biliśmy się jak małe dzieci, ja ciągnąłem ich za włosy, oni wbijali mi długie brudne paznokcie w szyję. Tarzaliśmy się po ziemi. Niewiele już brakowało, bym przegrał z kretesem, gdy nagle rozległ się czyjś głos:

– Jestem z wami, chłopaki!

Maxime Villain przybył nam z pomocą uzbrojony w nunchaku. Z tą swoją wschodnią bronią był dosyć śmieszny, ale trzeba przyznać, że pojawił się w odpowiednim momencie. Dobrze jednak jest mieć kolegów.

– Trzeba wezwać policję! – krzyknąłem.

– To nic nie da – odpowiedział Villain. – Nie odważą się bić, nawet gliniarze boją się naruszyć swoją karmę!

Zaczęła się potworna rozróba. Przedmioty fruwały w powietrzu, trafiały w twarz, uderzenia kijem bejsbolowym rozrywały powietrze na przemian z głuchym dźwiękiem zadawanych pięściami ciosów. Byliśmy tak bardzo zajęci okładaniem się nawzajem i duszeniem, że nie zwróciliśmy uwagi na warkot motoru, po czym usłyszeliśmy odgłos kroków na schodach.

W drzwiach pojawiła się czyjaś sylwetka.

To była Stefania.

– Dość tego! – krzyknęła.

Wycelowała w nas duży pistolet automatyczny kaliber 9 milimetrów. Podnieśliśmy ręce do góry.

Okrągła Włoszka mocno schudła, przebywając w lesie. Ciężko się wyżywić kasztanami i wiewiórkami. Była piękna w czarnej pelerynie z czerwonym podbiciem. Teraz wyglądała jak Stefania z moich fantazji z trzeciego terytorium. Patrzyła na nas z zachwytem.

– Od dawna pragnęłam tego spotkania – powiedziała.

– Wystarczyło zadzwonić. Umówilibyśmy się – zauważył drwiąco Raoul.

Najwyraźniej nie odpowiadało jej już poczucie humoru prezentowane przez byłego męża. Stojące za nią zbiry wydawały groźne pomruki.

– Przestań opowiadać głupoty, Raoul – rzuciła, przyjmując ton wojskowego dowódcy, którym się zresztą stała.

– Ależ słucham cię, Stefanio, zamieniam się w słuch.

– Więc musisz wiedzieć, że ja i moi ludzie zjawiliśmy się tutaj, żeby zniszczyć tanatodrom. Długo się nad tym zastanawiałam, Raoul. Pomyliliśmy się. Poszliśmy złą drogą już na samym początku. Trzeba teraz zniszczyć potwora, którego sami stworzyliśmy.

Martinez, który krwawił z ust, zaproponował, rozcierając policzek:

– A gdybyśmy tak na początek zniszczyli tych gości tutaj?

– Nie – powiedziała stanowczo. – To moi przyjaciele.

Podeszła do mnie bliżej, niemal się o mnie ocierając.

– Jesteście moimi przyjaciółmi, Michael, Raoul, Maxime. Wam nie zrobię nic złego. Ale trzeba zniszczyć wszystko, co tutaj jest. Do roboty! – rozkazała.

Jej banda znowu zaczęła rozbijać i niszczyć. Roznieśli na strzępy trony startowe, porozbijali urządzenia i aparaturę, potłukli fiolki.