Jego… nowe „ja" na chwilę zatrzymało się pod sufitem. Stamtąd przyjrzał się leżącym zwłokom i wszystkim specjalistom miotającym się w terapeutycznym szale. Żadnego szacunku dla jego ciała. Otwierali mu klatkę piersiową, łamali żebra, przykładali elektrody bezpośrednio do mięśnia sercowego!
Nie było sensu dłużej się ociągać, wzywano go gdzie indziej. Przezroczysta nitka, coś w rodzaju pępowiny, łączyła go nadal z ludzką powłoką. Wyciągała się jak srebrny elastyczny sznurek, w miarę jak oddalał się coraz bardziej.
Przeniknął przez sufit, pokonał kilka pięter wypełnionych chorymi. Wreszcie dotarł do samego dachu, ponad którym było już tylko niebo. Przyjazne światło przyciągało go gdzieś z oddali. Fantastyczne! Inni ludzie, wielu innych ludzi unosiło się wokół niego i tak jak on ciągnęli za sobą srebrzystą nić. Miał wrażenie, że uczestniczy w jakimś wspaniałym święcie.
Nagle jednak jego srebrzysta pępowina przestała się rozciągać, stwardniała, napięła się i poczuł, że coś ciągnie go w dół! Nagle uświadomił sobie, co się dzieje: Lucinder już nie umierał. Inne ektoplazmy przyglądały mu się, nie rozumiejąc: dlaczego nie unosi się wyżej? Nić naciągnęła się i skurczyła jeszcze bardziej. Znowu przeniknął przez dach, powrócił do sali operacyjnej i zobaczył pielęgniarzy, którzy prosto w serce uderzali ładunkiem o napięciu kilkuset woltów. Przecież to jest zakazane! Sam przygotowywał w tej sprawie ustawę, którą przyjęto dwa lata temu. Pamiętał o tym dobrze, artykuł 676: „Po zatrzymaniu akcji serca nie będzie podejmowane żadne działanie, ingerencja lub operacja, która mogłaby spowodować wznowienie akcji serca". No tak, ale ponieważ był prezydentem, widocznie uznano, że jego życie jest ponad prawem. Ach, te dranie! Co za łobuzy! Po raz kolejny odkrywał nieprzyjemne strony bycia najważniejszym człowiekiem w kraju. W tej sekundzie miał tylko jedno pragnienie: być kloszardem, o którego nikt się nie zatroszczy. Kloszardem, żebrakiem, robotnikiem, gospodynią domową, kimkolwiek, byle tylko zostawiono go w spokoju. Byle pozwolono mu poprzez śmierć odnaleźć spokój. To w końcu najważniejsze prawo obywatela: umierać w spokoju.
„Pozwólcie mi zdechnąć! Dajcie mi zdechnąć!" wydzierał się wniebogłosy. Ale jego ektoplazma nie miała głosu. Srebrna nić ściągała go coraz niżej. Nie mógł się już wznieść. I nagle chlup! Z powrotem wszedł w swojego byłego trupa. Ujjjj! Cóż za nieprzyjemne doznanie! Ujjj, znowu czuł wrośnięty paznokieć! I żebra, które połamano mu, żeby dotrzeć do serca. A do tego zaaplikowano mu kolejną dawkę elektrowstrząsów i tym razem zabolało, bardzo zabolało.
Otworzył oczy. Lekarz i pielęgniarze, co oczywiste, wznosili okrzyki radości i gratulowali sobie nawzajem. Idioci…
– Udało się, udało!
– Serce znowu bije, on oddycha, jest uratowany!
Uratowany? Uratowany przed kim, przed czym? W każdym razie nie przed nimi. Cierpiał, oj, bardzo teraz cierpiał. Z wykrzywioną grymasem twarzą wybełkotał coś niezrozumiałego. „Koniec z elektrowstrząsami, zamknijcie klatkę piersiową!".
Chciał krzyknąć: „Zamknijcie drzwi, straszny przeciąg".
Bolało go, ból był tak silny, jakby miał wszystkie nerwy na wierzchu.
A więc znowu jesteś, moje obolałe ciało.
Uchylił jedną powiekę, wokół łóżka było pełno ludzi.
Bolało go, strasznie go bolało. Wszystkie nerwy na wierzchu. Zamknął oczy, żeby choć przez chwilę jeszcze pozostać tam, przypomnieć sobie tę cudowną świetlistą krainę, wysoko, w niebie.
32 – KARTOTEKA POLICYJNA
Wniosek o udostępnienie podstawowych danych osobowych
Nazwisko: Lucinder
Imię: Jean
Włosy: siwe
Oczy: szare
Wzrost: 178 cm
Znaki szczególne: brak
Uwagi: pionier ruchu tanatonautycznego
Słabe strony: Prezydent Republiki
33 – MINISTER MERCASSIER
Gabinet prezydenta, umeblowany w całości w stylu Ludwika XV, był ogromny. Pokój był słabo oświetlony, wystarczająco jednak, by dostrzec znakomite płótna i wycyzelowane greckie rzeźby. Sztuka była dobrym sposobem, by zrobić wrażenie na prostaczkach. Benoît Mercassier, minister nauki, wiedział o tym. Wiedział także, chociaż nie widział jego twarzy, że prezydent Lucinder tutaj jest i siedzi naprzeciwko niego. Lampa stojąca na biurku oświetlała jedynie jego ręce, ale potężna sylwetka prezydenta była mu dobrze znana, podobnie jak labrador leżący u jego nóg.
Było to pierwsze spotkanie tych dwóch ludzi od czasu zamachu, którego przywódca narodu o mało nie przypłacił życiem. Dlaczego jednak prezydent skontaktował się z nim, właśnie z nim, skoro było tak wiele innych spraw w polityce wewnętrznej i zagranicznej, znacznie pilniejszych aniżeli problemy naukowców bezustannie poszukujących subsydiów?
Ponieważ Mercassier nie był już w stanie wytrzymać przedłużającej się w nieskończoność ciszy, odważył się odezwać pierwszy. Zawahał się i spróbował zacząć od paru banalnych i odpowiednich do okoliczności stwierdzeń:
– Jak się pan czuje, panie prezydencie? Wydaje się, że szybko wraca pan do zdrowia po operacji. Lekarze dokonali prawdziwego cudu.
Lucinder pomyślał, że chętnie by się obył bez tego rodzaju cudów. Pochylił się nieco do światła. Szare błyszczące oczy przyglądały się rozmówcy, który siedział skulony na krześle pokrytym czerwonym brokatem.
– Mercassier, wezwałem pana, bo potrzebuję opinii eksperta. Tylko pan może mi pomóc.
– Będę zaszczycony, panie prezydencie. O co więc chodzi?
Odchylając się do tyłu, Lucinder ponownie zanurzył się w półmroku. Dziwne, lecz jego najdrobniejszy nawet gest przepełniony był niezwykłym majestatem. Natomiast twarz nagle wydała się bardziej… (Mercassiera zdziwił przymiotnik, który mu się nasunął) bardziej ludzka.
– Jest pan z wykształcenia biologiem, prawda? – zapytał Lucinder. – Proszę mi zatem powiedzieć, co pan sądzi o doświadczeniach tych, którzy wyszli ze śpiączki?
Mercassier przyjrzał mu się zaskoczony. Prezydent zdenerwował się trochę:
– NDE, Near Death Experiences, ludzie, którzy w ostatniej chwili wychodzą ze swojego ciała, a potem wracają z powodu… no, powiedzmy… dzięki postępowi, jaki dokonał się w medycynie.
Benoît Mercassier nie wierzył własnym uszom. Oto więc Lucinder, będący zawsze tak wielkim realistą, teraz zainteresował się mistycznymi zjawiskami. Oto jak się kończy otarcie się o śmierć! Zawahał się.
– Myślę, że chodzi tu o pewną modę, o zjawisko społeczne, które zniknie, tak jak wiele innych w przeszłości. Ludzie chcą wierzyć w cuda, w nadprzyrodzone siły, w to, że istnieje coś innego od naszego materialnego świata. Wykorzystują to niektórzy pisarze, jacyś guru i szarlatani, żeby zbić na tym kapitał, opowiadając różne bzdury. Taka potrzeba towarzyszy człowiekowi od zawsze. Dowodem na to są religie. Wystarczy obiecać raj w wymyślonej przyszłości, a ludziom od razu jest łatwiej przełknąć gorzką pigułkę teraźniejszości. Łatwowierność, głupota i naiwność.
– Czy naprawdę tak właśnie pan myśli?
– Oczywiście. Jakież może być piękniejsze marzenie od rajskich zaświatów? I czy może być zarazem bardziej od tego fałszywe marzenie?
Lucinder zakasłał.
– A gdyby mimo wszystko było coś prawdziwego w tych… bajdurzeniach?
Naukowiec tylko się zaśmiał.
– Przez tyle czasu znalazłyby się przecież jakieś dowody. Ale przypomina to historię człowieka, który zobaczył innego człowieka, który to człowiek ujrzał jeszcze innego człowieka, który widział niedźwiedzia. Dzisiaj wszystko funkcjonuje na odwrót. I to sceptycy muszą przedstawić dowody na to, że ich wątpliwości są uzasadnione. Wystarczy, by ktokolwiek ogłosił, że nazajutrz nastąpi koniec świata, a od razu wymaga się od specjalistów, by udowodnili, że jednak nie nastąpi.