Logiczne wydawało się więc, że pewnego dnia uda się zaradzić wszelkim usterkom, w tym także tej ostatecznej, a mianowicie śmierci. Stało się to kwestią czysto techniczną. Jednocześnie długość życia rosła. Starczy wygląd był synonimem zaniedbania. Każdy zobowiązany był do utrzymania swojej biologicznej mechaniki w odpowiednim stanie. Zgrzybiałych lub cokolwiek odrażających staruszków ukrywano, żeby jeszcze bardziej wyeksponować tych, którzy z promiennym uśmiechem uprawiali tenis lub jogging. W tamtym czasie uważano, że najlepszym sposobem na walkę ze śmiercią jest kamuflowanie ujawniających się pierwszych jej objawów.
Podręcznik szkolny, kurs podstawowy, 2. rok
39 – AMANDINE
Mój przyjaciel Raoul wepchnął mnie do starego renault 20 z otwieranym dachem i ruszył ostro.
– Dokąd mnie wieziesz?
– Tam gdzie się to wszystko dzieje.
Nie mogłem z niego wyciągnąć nic więcej. Wiatr tłumił zarówno moje pytania, jak i jego odpowiedzi. W każdym razie wyjeżdżaliśmy z Paryża. Nieco zadrżałem, gdy zwolnił wreszcie przed ponurym napisem: „Więzienie Fleury-Mérogis".
Z zewnątrz miejsce to przypominało raczej niewielkie miasteczko lub szpital aniżeli więzienie. Raoul zaparkował na pobliskim parkingu i skierowaliśmy się do wejścia. Tam pokazał jakieś zezwolenie, a ja dowód osobisty. Przeszliśmy przez zamykaną z obu stron komorę, potem weszliśmy w długi korytarz i w końcu zapukaliśmy do jakichś drzwi.
Otworzył nam lekko speszony człowiek. Jego twarz jeszcze bardziej stężała, gdy ujrzał Razorbaka, który z kolei był bardzo uśmiechnięty.
– Witam, panie dyrektorze. Chciałem panu przedstawić doktora Michaela Pinsona. Powinien pan wystawić mu jak najszybciej stałą przepustkę. Z góry dziękuję.
Zanim dyrektor zdążył odpowiedzieć, znowu szliśmy przez kolejne korytarze. Odniosłem wrażenie, że strażnicy, których spotykaliśmy po drodze, spoglądają na nas z niechęcią.
Weszliśmy na dziedziniec. Byliśmy teraz w samym środku więziennej wioski. Ogromna przestrzeń. Pięć wielkich budynków ciągnęło się po horyzont. A przed każdym z nich, pośrodku, boisko do piłki nożnej. Raoul wytłumaczył mi, że więźniowie bardzo chętnie uprawiają sport, lecz o tej porze muszą przebywać w swoich celach.
I całe szczęście, bo wielu z nich wyglądało na wielce niezadowolonych z naszej obecności. Wczepieni w kraty ci z pierwszego piętra wydzierali się do nas:
– Gnoje, ścierwa, dobierzemy się wam do skóry!
Strażnicy najwyraźniej wcale się nie starali uciszyć więźniów.
Usłyszałem czyjś głos:
– Wiemy, co wyrabiacie w D2. Tacy jak wy nie zasługują na to, by żyć!
Zaczynałem się trochę niepokoić. Co też uczynił mój przyjaciel Raoul, który ze stoickim spokojem szedł przed siebie, że doprowadził tych ludzi do takiej wściekłości? Zdawałem sobie jednak sprawę z tego, że emocje mogą go poprowadzić daleko, bardzo daleko, dalej nawet, niż sięga rozum.
Budynek D2. Poszedłem za tym potępieńcem nie tyle nawet po to, by dowiedzieć się czegoś więcej, ile żeby nie zostać pośród rozwścieczonych więźniów i równie wrogo nastawionych strażników. Znowu korytarze, obite blachą drzwi, zasuwy i zamki. Potem schody, znowu schody. Wrażenie, jakbym zstępował do piekieł. Z dołu słychać było tubalny śmiech przemieszany z długim zawodzeniem. Czyżby zamykano tutaj wariatów?
Zeszliśmy niżej, jeszcze niżej. Było coraz ciemniej. Przyszła mi na myśl metoda wynaleziona przez Eskulapa w celu leczenia szaleńców. Ponad trzy tysiące lat temu w zakładzie leczniczym nazywanym Asklepionem, którego pozostałości można dzisiaj jeszcze zobaczyć w Turcji, ów pionier psychiatrii zbudował labirynt pogrążonych w ciemności tuneli. Po długim oczekiwaniu, kiedy to przygotowywano ich na coś niezwykle przyjemnego, szaleńców wprowadzano do labiryntu. Przy wejściu słychać było pieśni, a im dalej zapuszczali się w ciemne korytarze, tym brzmienie było melodyjniejsze. Kiedy zachwycony szaleniec znalazł się w najmroczniejszym miejscu, zrzucano mu na głowę beczkę oślizłych wężów, pod którymi nieszczęśnik miotał się zaskoczony dokładnie w chwili, gdy przeżywał najwyższą rozkosz. Albo umierał natychmiast z przerażenia, albo wychodził z tego wyleczony. Można rzec, że Eskulap wymyślił elektrowstrząsy.
Teraz ja sam, zagubiony gdzieś w podziemiach Fleury-Mérogis, zastanawiałem się, kiedy też spadnie na mnie beczka lodowatych gadów.
W tym momencie Raoul wyciągnął mocno zardzewiały klucz, którym otworzył pokryte nitami drzwi. Przede mną ukazał się wielki hangar przypominający olbrzymią graciarnię z całą masą porozrzucanych w nieładzie rzeczy. Było tam trzech mężczyzn w dresach i młoda dziewczyna o blond włosach ubrana w czarną bluzę, która od razu wywołała we mnie wrażenie déjà vu.
Mężczyźni wstali i z wyraźnym szacunkiem przywitali się z moim przyjacielem.
– Przedstawiam wam doktora Michaela Pinsona, o którym już wam mówiłem.
– Dziękujemy, że pan przybył, doktorze – powiedzieli chórem.
– Pani Ballus, nasza pielęgniarka – ciągnął Raoul.
Ukłoniłem się dziewczynie i spostrzegłem, że bacznie mi się przygląda. Miejsce to było chyba opuszczonym lazaretem. Po mojej prawej stronie na laboratoryjnej płycie walały się dymiące retorty, prawdopodobnie z ciekłym azotem. Na samym środku sali stał stary fotel dentystyczny, podziurawiony w paru miejscach i otulony całą masą poskręcanych kabli elektrycznych i migoczących monitorów.
Wszystko razem przypominało garaż niedzielnego majsterkowicza. Widząc, w jakim stanie są te urządzenia, pokrętła i pordzewiałe dźwignie, zastanawiałem się, czy Raoul nie przeleciał się po śmietnikach na uniwersytecie. Monitory oscyloskopów były popękane, a elektrody kardiografów sczerniałe ze starości.
Ponieważ jednak sam sporo czasu spędziłem w laboratoriach, wiedziałem doskonale, że nieskazitelny i nienaganny wygląd urządzeń, jak widzimy zawsze na filmach, ma niewiele wspólnego z prawdą. W rzeczywistości nie ma nigdy żadnych niklowanych płyt ani fartuchów prosto z pralni, są natomiast faceci w podziurawionych swetrach pracujący w okropnych pomieszczeniach.
Jeden z moich przyjaciół, który pracował nad problemem tak istotnym jak przepływ myśli przez meandry mózgu, miał za jedyne lokum parking znajdujący się w podziemiach szpitala Bichat, gdzie wszystko aż drżało za każdym razem, gdy pod ziemią przejeżdżało metro. Z braku środków nie mógł pozwolić sobie na zakup metalowego statywu do receptora fal mózgowych i w końcu zmajstrował coś takiego z drewna, przyklejając części za pomocą taśmy przezroczystej umocnionej pineskami. No tak, nawet we Francji badania naukowe nie są już tym, czym były w przeszłości.
– Mój drogi Michaelu, tutaj przeprowadzane są najbardziej doniosłe doświadczenia naszych czasów – oświadczył pompatycznie Raoul, wyrywając mnie z zamyślenia. – Dawno temu, na pewno pamiętasz, rozmawialiśmy o śmierci podczas naszych spotkań na cmentarzu Père-Lachaise. Nazywałem ją niezbadanym kontynentem. A teraz staramy się tam zatknąć naszą flagę.
No cóż, zdaje się, że beczka węży spadła mu jednak na głowę. Raoul, Raoul Razorbak, mój najlepszy i najstarszy przyjaciel zwariował. Teraz zatem przeprowadzał doświadczenia dotyczące śmierci! Ponieważ mnie zamurowało, tłumaczył dalej:
– Prezydent Lucinder przeżył NDE po niedawnym zamachu w Wersalu. Zlecił więc Benoît Mercassierowi, ministrowi nauki, rozpoczęcie programu badawczego na temat tego, co się dzieje, gdy ktoś zapadnie w śpiączkę. Okazało się, że w którymś z pism o zasięgu międzynarodowym minister przeczytał jeden z moich artykułów poświęconych „wprowadzaniu świstaków w stan zaawansowanej hibernacji". Skontaktował się ze mną i zapytał, czy byłbym w stanie wykonać tego rodzaju doświadczenia na istotach ludzkich. Natychmiast skorzystałem z nadarzającej się okazji. Moje świstaki być może trafiły do innego świata, nie były jednak w stanie opowiedzieć mi, co tam zobaczyły. Ludzie mogliby to zrobić. Tak, mój drogi, rząd dał mi zielone światło na badania nad NDE, w czym mogę wykorzystać ochotników, którymi są zresztą pospolici przestępcy. Ci właśnie panowie są naszymi pilotami w zaświatach. To… hm…