Выбрать главу

Całą tę moją chemiczną aparaturę nazwałem booster. Tanatonauta miał sam uruchamiać urządzenie, naciskając na elektryczny włącznik w kształcie gruszki, który z kolei automatycznie włączał dozownik. Nie zdając sobie z tego sprawy, wymyśliłem w ten sposób pierwszą „maszynę do umierania", oficjalnie stawiając sobie za cel podbój krainy umarłych. Sądzę, że znajduje się ona teraz w Smithsonian Institution w Waszyngtonie.

Moja zręczność i pewność siebie zrobiły wrażenie na zebranych. Raoul miał rację. Dla każdego problemu technicznego musiało być opracowane odpowiednie rozwiązanie. Ja z kolei byłem zadowolony przede wszystkim z włącznika. Nie będę musiał naciskać żadnego guzika. A więc nie ma mowy o bezpośredniej odpowiedzialności. Wolałem jednak nie być katem.

Zainteresowany sam zdecyduje, kiedy chce wystartować, a w razie niepowodzenia będzie to tylko jedno samobójstwo więcej.

Poprosiłem Amandine, żeby wprowadziła igłę do żyły w ramieniu Marcellina. Pewnym ruchem ścisnęła skórę w zgięciu łokcia tanatonauty, wbiła grubą igłę i pojawiła się tylko jedna kropelka krwi. Mężczyzna nawet się nie skrzywił.

Włożyłem więc gruszkę z elektrycznym włącznikiem do wilgotnej dłoni Marcellina, po czym wyjaśniłem:

– Kiedy naciśnie pan ten guzik, włączy się elektryczna pompa.

O mało nie dodałem: „I włączy pan własną śmierć".

Marcellin przybrał rozluźniony wyraz twarzy, tak jakbym opowiadał mu o mechanizmie w silniku samochodu.

– Wszystko w porządku? – zapytał go Raoul.

– Jasne. Mam pełne zaufanie do doktorka.

Próbowałem nie dać się ponieść emocjom, które wprowadzały Raoula w tak nerwowy stan.

– No a potem? – zaniepokoił się.

Wpatrywał się we mnie wzrokiem naiwnego dziecka, które za wszelką cenę chce dalej wierzyć w istnienie Świętego Mikołaja albo w czarnoksiężnika i możliwość wygrania losu na loterii.

Zakłopotałem się.

– No cóż, hm…

– Nie przejmuj się, doktorku. Potem będę improwizował.

I puścił do mnie porozumiewawczo oko.

Porządny gość. Chciał nawet, żebym nie miał poczucia winy. Wiedział, że wyrusza naprzeciw niemożliwym do pokonania przeszkodom, i chciał ze mnie zdjąć ciężar wszystkich kłopotów, do których mogłoby dojść. Miałem przez chwilę ochotę powiedzieć mu: „Uciekaj stąd szybko, póki jeszcze czas". Raoul jednak, widząc moje zażenowanie, uciął to, krótko mówiąc:

– Brawo! Brawo, Marcellin, dobrze powiedziane!

Wszyscy zaczęli klaskać, także ja.

Ale cośmy właściwie oklaskiwali? Sam nie wiem… Może to moje urządzenie o nazwie „booster do zaświatów", a może odwagę Marcellina, może wspaniałą urodę Amandine, która nie wiadomo dlaczego znalazła się tutaj. Naprawdę taka laleczka jak ona powinna być modelką. Bo „wspólniczka morderstwa" to raczej nie był zawód z przyszłością.

– A zatem przystępujemy do wystrzelenia duszy… – powiedział Raoul.

I zaraz potem zgasił papierosa.

Marcellin był uśmiechnięty niczym niedzielny alpinista, który wyrusza na podbój Mount Everestu w nowych eleganckich półbutach. Wykonał skromny gest pożegnania, który nie miał w sobie nic z pożegnania skazańca. A my wszyscy odpowiedzieliśmy mu uśmiechem, dodając odwagi.

– No to ruszaj, przyjemnej podróży!

Amandine otuliła naszego turystę chłodzącym okryciem, a ja w tym czasie wprowadzałem ostatnie poprawki, regulując komputery.

– Gotowy?

– Gotowy!

Amandine włączyła kamerę wideo, która miała filmować całą tę scenę. Marcellin przeżegnał się. Zamknąwszy oczy, zaczął powoli odliczać:

– Sześć… pięć… cztery… trzy… dwa… jeden… Start!

A potem nacisnął mocno włącznik.

49 – MITOLOGIA MAJÓW

U Majów śmierć oznaczała wyruszenie w drogę prowadzącą do Piekła nazywanego przez nich Mitnal. Tam demony torturowały duszę zimnem, głodem, pragnieniem i nędzą.

Majowie mieli dziewięciu władców nocy, odpowiadających zapewne dziewięciu podziemnym światom Azteków.

Dusza zmarłego musiała przebyć pięć rzek pełnych krwi, pyłu i kolców. Przybywszy na rozstajne drogi, była poddawana próbie domów: domu bursztynu, domu noży, domu zimna, domu jaguarów i domu wampirów.

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

50 – MARCELLIN – LUDZKI KRÓLIK DOŚWIADCZALNY, AMANDINE – BOSKA KOBIETA

Wszyscy z natężeniem wpatrywaliśmy się w monitory kontrolne. Serce Marcellina biło może słabo, ale jednak nadal biło. Jego puls zszedł znacznie poniżej poziomu osoby pogrążonej w głębokim śnie. Temperatura spadła o blisko cztery stopnie.

– Jak dawno wyruszył? – zapytał jeden z więźniów.

Amandine spojrzała na zegarek. Ja wiedziałem, że już ponad pół godziny temu Marcellin wykonał wielki skok. Od ponad dwudziestu minut był w głębokiej śpiączce.

Miał twarz człowieka, który po prostu śpi.

– Oby tylko mu się udało, oby się udało! – przepowiadali sobie Hugues i Clément, dwaj pozostali przyszli tanatonauci.

Chciałem dotknąć Marcellina, żeby lepiej się zorientować, w jakim stanie jest jego organizm, lecz Raoul mnie powstrzymał:

– Nie dotykaj go jeszcze. Nie wolno go obudzić za wcześnie.

– Ale jak się dowiemy, czy mu się udało?

– Jeżeli otworzy oczy, to znaczy, że mu się powiodło – powiedział twardo szef projektu „Raj".

Co dziesięć sekund „pink" elektrokardiogramu rozbrzmiewało jak sonar w atomowym okręcie podwodnym w drodze do niezmierzonych głębin. Ciało Marcellina wciąż spoczywało na fotelu dentystycznym. Gdzie też jednak mogła się teraz znajdować jego dusza?

51 – I RAZ…

Już od ponad godziny zajadle wykonywałem masaż serca. Gdy tylko elektrokardiograf przestał wydawać charakterystyczne „pink", wszystkich nas ogarnęła totalna panika.

Amandine rozcierała ramiona i nogi Marcellina, podczas gdy Raoul zakładał mu maskę tlenową. Razem liczyliśmy „raz, dwa, trzy" i naciskałem klatkę piersiową dwiema rękami przyłożonymi w okolice serca. Potem Raoul wdmuchiwał powietrze do dziurek w nosie, żeby uruchomić układ oddechowy.

Jedynym rezultatem było to, że Marcellin nagle otworzył oczy i usta. Oczy wypełnione pustką i milczące usta.

Pastwiąc się w ten sposób nad bezwładnym ciałem Marcellina, spływaliśmy potem.

Dusiłem natrętnie powracające w mej głowie pytanie: „Co ja tutaj robię?". Im dłużej jednak przyglądałem się temu, czego nie można było nazwać inaczej jak trupem, tym bardziej pytanie to stawało się obsesyjne. „Co ja tutaj robię?"

No właśnie, co ja tutaj robię?

W tej chwili chciałem być zupełnie gdzie indziej, zajmować się czymś innym. I móc sobie powiedzieć, że nigdy w tej operacji nie brałem udziału.

Za późno już było, by przywrócić Marcellina do życia. Było za późno i wszyscy wiedzieliśmy o tym, ale żadne z nas nie chciało tego przyjąć do wiadomości. Zwłaszcza ja. Było to moje pierwsze „morderstwo" i mogę wam przysiąc, że naprawdę jest się kompletnie rozjechanym wewnętrznie, gdy najpierw słyszy się, jak facet mówi nam „cześć", a potem widzi się go sztywnego jak uschłe drzewo!