Zauważyłem też, że kiedy zmarła jakaś gwiazda, od razu sprzedaż jej płyt szła ostro w górę, filmy z nią nie schodziły z małego ekranu i wszyscy mówili wyłącznie dobrze o zmarłym. Zupełnie jakby śmierć wymazała wszystkie grzechy. Ale było coś jeszcze lepszego: śmierć wcale nie przeszkadzała artystom pracować dalej. Najlepsze płyty Johna Lennona, Jimmy’ego Hendrixa czy Jima Morrisona pokazały się na rynku dopiero jakiś czas po ich śmierci.
Moim kolejnym pogrzebem był pogrzeb wujka Norberta. Wspaniały był z niego człowiek, jak zapewniali idący w kondukcie pogrzebowym. Wtedy zresztą usłyszałem po raz pierwszy ten jakże powszechnie stosowany zwrot: „No tak, zawsze ci najlepsi odchodzą pierwsi". Miałem wtedy zaledwie osiem lat, ale pojawiła się natrętna myśclass="underline" „Jak to? A więc wszędzie wokół mnie pozostali już tylko ci źli?".
Na tym pogrzebie zachowałem się jednak bez zarzutu. Gdy tylko ruszył kondukt, całym sobą skupiłem się na gotowanych liściach szpinaku. Szlochałem sobie w najlepsze, dorzucając jeszcze do tego koreczki z anchois. Nawet mojemu bratu Conradowi nie udało się wspiąć do poziomu moich łez.
Kiedy dochodziliśmy już do cmentarza Père-Lachaise, dorzuciłem do mojego płaczliwego menu brokuły i surowy móżdżek jagnięcy. Fuj!… Nieomal zemdlałem z obrzydzenia. W niewielkiej grupce usłyszałem, jak ktoś szepnął: „Nie zdawałem sobie sprawy, że Michael był aż tak związany z wujkiem Norbertem". Matka zauważyła nawet, że jest to tym bardziej zaskakujące, iż tak po prawdzie nigdy go nie widziałem na oczy. W każdym razie odkryłem przy tej okazji przepis na udany pogrzeb: liście gotowanego szpinaku, anchois, brokuły i jagnięcy móżdżek.
Dzień jakże wart zapamiętania, tym bardziej zresztą że po raz pierwszy spotkałem wówczas Raoula Razorbaka.
Staliśmy nad trumną mojego zmarłego wujka Norberta, gdy nagle dostrzegłem nieco dalej coś, co w pierwszej chwili wyglądało jak siedzący na zwłokach sęp. Ale nie był to wcale ptak żywiący się padliną. Był to Raoul.
Korzystając z chwili nieuwagi – w końcu przecież wylałem wystarczającą porcję łez – podszedłem do mrocznej sylwetki. Coś w rodzaju wielkiej samotnej tyczki siedziało sobie na płycie grobowca, wpatrując się w niebo.
– Dzień dobry – powiedziałem grzecznie. – Co pan tu robi?
Cisza. Z bliska sęp okazał się małym chłopcem. Był chudy, z kościstej twarzy spod okularów w rogowej oprawce wystawały jedynie policzki. Smukłe delikatne dłonie spoczywały na spodniach niczym dwa pająki oczekujące spokojnie na rozkazy swojego pana. Chłopiec spuścił głowę i spojrzał na mnie wzrokiem uważnym i głębokim, którego jeszcze nigdy nie spotkałem u kogoś, kto był mniej więcej w moim wieku.
Powtórzyłem pytanie:
– No więc co pan robi?
Ręka-pająk przesunęła się szybko po północnej stronie poły płaszcza i dotknęła długiego prostego nosa.
– Możesz mi mówić „ty" – oświadczył uroczyście. Po czym wyjaśnił: – Jestem na grobie mojego ojca. Staram się dociec, czy ma mi coś do powiedzenia.
Parsknąłem śmiechem. Przez chwilę wahał się, wreszcie też się roześmiał. Nie pozostawało nic innego, jak tylko zakpić sobie z chudego dzieciaka, który godzinami przesiaduje przy grobie i patrzy w płynące po niebie chmury.
– Jak się nazywasz?
– Raoul Razorbak. Możesz mi mówić Raoul. A ty?
– Michael Pinson. Możesz mi mówić Michael.
Przyjrzał mi się uważnie.
– Pinson? Szczygieł? Jak na szczygła dziwny z ciebie ptak.
Próbowałem nie dać się zbić z tropu. Przypomniałem sobie takie zdanie, które pasuje do wszystkiego, nauczyłem się go właśnie na potrzeby tego typu delikatnych sytuacji.
– Jest nim ten, kto to mówi.
Raoul znowu głośno się roześmiał.
11 – KARTOTEKA POLICYJNA
Wniosek o udostępnienie podstawowych danych osobowych
Nazwisko: Razorbak
Imię: Raoul
Włosy: ciemne
Oczy: piwne
Wzrost: 190 cm
Znaki szczególne: okulary
Uwagi: pionier ruchu tanatonautycznego
Słabe strony: nadmierna pewność siebie
12 – PRZYJAŹŃ
Wkrótce potem zaczęliśmy się spotykać na cmentarzu Père-Lachaise w każde środowe popołudnie. Lubiłem iść obok wysokiej chudej sylwetki Raoula. A poza tym zawsze miał ciekawe rzeczy do opowiedzenia.
– Za późno się urodziliśmy, Michael.
– A czemuż to?
– Dlatego, że wszystko już zostało wynalezione, wszystko zostało zbadane. Moim marzeniem byłoby zostać człowiekiem, który wynalazł proch albo elektryczność lub przynajmniej skonstruował łuk i strzały. Zadowoliłbym się naprawdę byle czym. Tylko że wszystko już zostało odkryte. Rzeczywistość jest szybsza od science fiction. Nie ma już wynalazców, zostali tylko ci, którzy za nimi podążają i jedynie udoskonalają to, co inni odkryli dawno, dawno temu. Ostatnim, który doznał tego fantastycznego uczucia, że wdziera się w nowy wszechświat, musiał być Einstein. Tylko sobie wyobraź, jak musiało mu się zakręcić w głowie, gdy zrozumiał, że jest w stanie obliczyć prędkość światła!
Nie, nie umiałem sobie tego wyobrazić.
Raoul przyjrzał mi się trochę rozczarowany.
– Powinieneś czytać więcej książek, Michael. Świat dzieli się na dwie kategorie ludzi: czytających książki i słuchających tych, którzy książki przeczytali. I lepiej jest, wierz mi, należeć do pierwszej kategorii.
Odparłem, że właśnie on mówi, jakby czytał z książki, i roześmialiśmy się obaj. Każdy odgrywał swoją rolę: Raoul wypowiadał jakieś podstawowe prawdy, ja z tego żartowałem, a potem wspólnie śmialiśmy się. Rzeczywiście obśmiewaliśmy się ze wszystkiego jak norki.
Niemniej prawda, że Raoul Razorbak przeczytał całą masę książek. Zresztą to on wzbudził we mnie zamiłowanie do czytania, podsuwając mi, według jego słów, „nieupierdliwych" autorów, takich jak: Rabelais, Edgar Allan Poe, Lewis Carroll, H. G. Wells, Jules Verne, Isaac Asimov, Frank Herbert, Philip K. Dick.
– Bo takich nieupierdliwych pisarzy nie ma znowu aż tak wielu – wyjaśniał. – Większość autorów wyobraża sobie, że im bardziej są niezrozumiali, tym bardziej wydają się inteligentni. Rozciągają więc te swoje zdania na dwadzieścia linijek. Potem otrzymują nagrody literackie, a ludzie kupują ich książki, żeby ładnie wyglądały w salonie i żeby osobom, które do nich przyjdą, dać do zrozumienia, że są w stanie czytać tak bardzo skomplikowane rzeczy. Przeglądałem książki, gdzie nie dzieje się nic. Kompletnie nic. Pojawia się jakiś gość, widzi jakąś kobietę, podrywa ją. Ona mu mówi, że nie wie, czy się z nim prześpi czy też nie. Po ośmiuset stronach w końcu decyduje się i oświadcza mu, że ostatecznie jednak nie.
– Ale po co pisać książki, w których kompletnie nic się nie dzieje? – zapytałem.
– Brak pomysłów. Ubóstwo wyobraźni. Stąd wszystkie biografie i autobiografie, fabularyzowane życiorysy… Pisarze, którzy nie są w stanie stworzyć innego świata, mogą jedynie opisywać własny świat, choćby był bardzo ubogi. Nawet w literaturze nie ma już wynalazców. Zatem z braku treści autorzy cyzelują styl i wygładzają formę. Opisz na dziesięciu stronach swoje nieszczęścia spowodowane czyrakiem i masz całkiem spore szanse dostać Nagrodę Goncourtów.
Wspólny rechot.
– Uwierz mi, gdyby „Odyseję" Homera wydano dzisiaj po raz pierwszy, nawet by się nie pojawiła na liście najlepiej sprzedających się książek. Umieszczono by ją w dziale fantastyki i horrorów. Tylko takie dzieciaki jak my czytałyby to ze względu na opowieści o cyklopach, wróżkach, syrenach i różnych potworach.
Raoul miał rzadki dar oceniania według własnych odczuć. Nie powtarzał bezmyślnie powszechnie przyjętych prawd powielanych w telewizji czy w gazetach. I chyba właśnie to urzekło mnie w nim tak bardzo, ta swoboda myślenia i odporność na wszelkiego rodzaju wpływy. On z kolei był wdzięczny za ten stan rzeczy swojemu ojcu. Ojciec był nauczycielem filozofii, podkreślał Raoul, właśnie od niego przejął miłość do książek. Raoul codziennie czytał prawie jedną. Zwłaszcza książki z dziedziny fantastyki lub fantastyki naukowej.