– Ja także odniosłem takie wrażenie – przyznał Zhao. – Przez te wszystkie lata pozostała tu kimś obcym.
Wen mogła zamknąć się w sobie zaraz po zamążpójściu, pomyślał Yu, ale dwadzieścia lat to długo. Czwartą osobą, z którą zamierzali porozmawiać, była Dong mieszkająca naprzeciwko Wen.
– Jej jedyny syn odpłynął razem z Fengiem tym samym statkiem, „Golden Hope", ale jak dotąd nie skontaktował się z domem – wyjaśnił Zhao, zanim zastukali do drzwi.
Otworzyła im niska, siwowłosa kobieta z ogorzałą twarzą, pokrytą głębokimi zmarszczkami. Stanęła w progu, nie zapraszając ich do środka.
– Towarzyszko Dong, prowadzimy dochodzenie w sprawie zniknięcia Wen – powiadomił ją Yu. – Czy macie jakieś informacje o niej, zwłaszcza jeżeli chodzi o noc piątego kwietnia?
– Informacje o niej? Coś wam powiem. On jest białookim wilkiem, a ona podstępną suką. A teraz wpadli w tarapaty, co? No i bardzo dobrze. – Dong zacisnęła gniewnie usta, tak że utworzyły cienką linię, i zatrzasnęła im drzwi przed nosem.
Zaskoczony Yu odwrócił się do Zhao.
– Dong uważa, że Feng namówił jej syna do wyjazdu. A chłopak ma dopiero osiemnaście lat. Dlatego kobieta nazywa Fenga białookim wilkiem, najokrutniejszym ze wszystkich – wyjaśnił Zhao.
– A dlaczego nazwała Wen podstępną suką?
– Żeby się z nią ożenić, Feng rozwiódł się z pierwszą żoną. Kiedy Wen tu przyjechała, była śliczna. Miejscowi opowiadają przeróżne historie o tym małżeństwie.
– Jeszcze jedno pytanie. Skąd Dong mogła się dowiedzieć, że Feng wpadł w tarapaty?
– Nie wiem. – Zhao unikał wzroku Yu. – Ludzie mają w Nowym Jorku krewnych i przyjaciół. Albo musieli coś usłyszeć po zniknięciu Wen.
– Rozumiem. – Prawdę mówiąc, Yu nie rozumiał, ale uznał, że w tym momencie nie powinien naciskać.
Próbował pozbyć się wrażenia, że za ogólnikową odpowiedzią Zhao chyba kryje się coś jeszcze. Przysłanie gliniarza z Szanghaju mogło zostać odebrane jako wyraz niezadowolenia z funkcjonariuszy policji w Fujianie. Ale raczej nie dziwiło go, że musi pracować z niezbyt entuzjastycznie nastawionym partnerem i w ogóle z nieprzychylnymi ludźmi. Większość spraw, którymi zajmował się razem ze starszym inspektorem Chenem, nie należała do przyjemnych.
Wątpił, czy Chenowi w Szanghaju układa się lepiej. Innym mogło się to wydawać atrakcyjne – hotel Pokój, nieograniczony budżet, atrakcyjna Amerykanka – ale Yu wiedział swoje. Zapalając kolejnego papierosa, pomyślał, że na miejscu Chena zdecydowanie odmówiłby sekretarzowi Li. To nie robota dla gliniarza. I pewnie właśnie dlatego on nigdy nie zostanie starszym inspektorem.
Kiedy na ten dzień zakończyli rozmowy, biuro komitetu było już zamknięte. Nie mieli więc dostępu do publicznego telefonu. Zhao zaproponował, żeby wyruszyli do hotelu odległego o dwadzieścia minut drogi. Ale na końcu wioski spotkali starszego mężczyznę, naprawiał rower pod obdrapanym drogowskazem.
– Może wiecie, czy ktoś tu w domu ma telefon? – zapytał Yu.
– W wiosce są dwa telefony. Jeden w komitecie wioskowym, a drugi u pani Miao. Jej mąż był w Stanach Zjednoczonych pięć albo sześć lat. Co za szczęśliwa kobieta, ma w domu telefon!
– Dziękuję. Skorzystamy z niego.
– Będziecie musieli zapłacić. Inni też korzystają z jej telefonu. Dzwonią do swoich za oceanem. A kiedy krewni dzwonią do domu z zagranicy, najpierw rozmawiają z Miao.
– To zupełnie jak publiczny telefon w Szanghaju – stwierdził Yu. – Czy waszym zdaniem Wen korzystała z telefonu Miao?
– Oczywiście. Jak wszyscy w wiosce.
Yu spojrzał pytająco na Zhao.
– Przepraszam. – Zhao się zmieszał. – Nic o tym nie wiedziałem.
Rozdział 5
Bramka wreszcie się otworzyła.
Pojawiła się w niej grupka pasażerów biznes klasy, w większości cudzoziemców. Starszy inspektor Chen zobaczył wśród nich młodą kobietę w kremowej marynarce i spodniach takiego samego koloru. Była wysoka, szczupła, miała blond włosy do ramion i niebieskie oczy. Poznał ją natychmiast, chociaż wyglądała trochę inaczej niż na zdjęciu sprzed paru lat. Poruszała się z dużą pewnością siebie, niczym członek zarządu szanghajskiego joint venture.
– Inspektor Catherine Rohn?
– Słucham?
– Jestem Chen Cao, starszy inspektor Komendy Policji w Szanghaju. Chciałbym powitać panią w imieniu chińskich kolegów. Będziemy wspólnie pracować.
– Starszy inspektor Chen? – i dodała po chińsku: – Chen Tong-zhi?
– Ach tak, pani mówi po chińsku.
– Nie, nie za dobrze. – Przeszła na angielski. – Cieszę się, że będę miała partnera, który zna angielski.
– Witamy w Szanghaju.
– Dziękuję, starszy inspektorze Chen.
– Chodźmy po pani bagaż.
Przed celnikami stała długa kolejka ludzi trzymających w dłoniach paszporty, formularze, dokumenty i pióra. Nagle w porcie lotniczym zapanował tłok.
– Proszę się nie przejmować formalnościami celnymi – powiedział Chen. – Jest pani naszym ważnym, amerykańskim gościem.
Poprowadził ją innym przejściem, kiwając głową kilku umundurowanym funkcjonariuszom przy bocznych drzwiach. Jeden z nich zerknął na paszport Amerykanki, napisał w nim kilka słów i gestem poprosił, by szła dalej.
Położyli jej bagaż na wózku i dojechali z nim do postoju taksówek przed wielkim billboardem z chińską reklamą coca-coli. Czekających było niewielu.
– Może porozmawiamy później? – zaproponował Chen. – Będzie pani mieszkać w hotelu Pokój na Bundzie. Przepraszam, że pojedziemy taksówką zamiast samochodem komendy. Odesłałem go z powodu opóźnienia samolotu.
– Wspaniale. Właśnie jakaś jedzie.
Zatrzymał się przed nim mały xiali. Chen zamierzał poczekać na większego i wygodniejszego dazhonga, produkowanego wspólnie przez Szanghajskie Zakłady Samochodowe i Volkswagena, ale Rohn już podawała po chińsku nazwę hotelu.
Xiali właściwie nie miał bagażnika. Walizka stała na przednim siedzeniu obok kierowcy, a torba przy Amerykance na tylnym. Chen ledwie się zmieścił, a ona nie mogła wyprostować nóg. Klimatyzacja nie działała. Otworzył okno, niewiele to jednak dało. Rohn, ocierając pot z czoła, zdjęła marynarkę. Miała pod nią bluzkę bez rękawów. Kiedy wóz podskakiwał na wybojach, czasem dotykała inspektora ramieniem, a on czuł się niezręcznie.
Kiedy wyjechali z dzielnicy Hongao, ruch bardzo się nasilił. Taksówka musiała często jechać objazdami, bo w wielu miejscach trwały roboty drogowe. Na skrzyżowaniu ulic Yen'an i Jiangning utknęli w wielkim korku.
– Ile czasu trwał pani lot? – zapytał po to tylko, żeby coś powiedzieć.
– Ponad dobę.
– Och, to długa podróż.
– Musiałam się przesiadać. Z Saint Louis do San Francisco, potem do Tokio, a stamtąd do Szanghaju.
– Samoloty chińskich Oriental Airlines latają bezpośrednio między San Francisco a Szanghajem.
– Owszem, ale to moja matka rezerwowała mi bilety. Uznaje tylko United Airlines. Uparła się, twierdząc, że są bezpieczniejsze.
– Rozumiem. Wszystko… – nie dokończył zdania: Wszystko, co amerykańskie, jest lepsze. – Nie pracuje pani w Waszyngtonie?
– Nasza centrala tam się mieści, ale ja pracuję w biurze terenowym w Saint Louis. Moi rodzice też tam mieszkają.
– Saint Louis, miasto w którym urodził się T.S. Eliot. A uniwersytet w Waszyngtonie został założony przez jego ojca.
– Tak. Na uniwersytecie jest Eliot Hall. Pan mnie zadziwia, starszy inspektorze Chen.
– Cóż, przetłumaczyłem kilka wierszy Eliota – powiedział, niezbyt zdziwiony jej zaskoczeniem. – Nie wszyscy chińscy policjanci są tacy jak ci w amerykańskich filmach, co to tylko dobrze opanowali sztuki walki, mówią łamanym angielskim i uwielbiają kurczaki Gongbao.