Выбрать главу

– To wszystko? – spoglądała na niego znad kieliszka.

– Nie, jest jeszcze jedna strofa, ale nie mogę przypomnieć sobie całej. Mówi o tym, że wiele lat później schodziły się pielgrzymki krytyków do tej kobiety wówczas już po sześćdziesiątce, ale nie potrafiła o niczym opowiedzieć poza tym, jak Daifu się z nią kochał.

– Jakie to smutne – powiedziała, obracając w smukłych palcach nóżkę kieliszka. – I niesprawiedliwe dla tej Filipinki.

– Z punktu widzenia feministycznego?

– Nie tylko o to chodzi. Jest zbyt cyniczne. Co nie znaczy, że nie podobał mi się pański wiersz. – Wypiła mały łyk wina i mówiła dalej: – Pozwoli pan, że zadam inne pytanie. W jakim nastroju pisał pan te słowa?

– Nie pamiętam. To było tak dawno temu.

– Założę się, że w paskudnym. Wszystko źle się układało. Wiadomości nie dochodziły. Rozczarowanie w domu. I stał się pan cyniczny… Przepraszam, jeżeli jestem wścibska.

– Nie, nie ma sprawy – odparł zaskoczony. – Ogólnie rzecz biorąc, ma pani rację. Według Du Fu, naszego poety z czasów dynastii Tang, ludzie nie piszą dobrze, kiedy są szczęśliwi. Człowiek zadowolony z życia po prostu chce się nim cieszyć.

– Autoironiczny cynizm może ukrywać osobiste rozczarowanie poety. Wiersz odsłania inną stronę pana osobowości.

– Cóż… – Czuł się zbity z tropu. – Każdy może interpretować poezję na swój sposób. Co nie znaczy, że każda interpretacja jest poprawna.

Ich rozmowę przerwał telefon od Qiana.

– Gdzie jesteście, starszy inspektorze Chen?

– W Moskiewskim Przedmieściu. Sekretarz Li polecił mi zabawiać naszego amerykańskiego gościa. Jakie meldunki?

– Nic szczególnego. Jestem dziś w komendzie. W razie gdyby zadzwonił detektyw Yu. Poza tym wciąż telefonuję do hoteli. Jeżeli będę potrzebny, złapiecie mnie tutaj.

– A więc też pracujecie w niedzielę. Bardzo dobrze, Qian. Do widzenia.

Mimo wszystko Chen poczuł lekki niepokój. Możliwe, że Qian chciał pokazać, jak ciężko pracuje, zwłaszcza po incydencie w Qingpu. Ale dlaczego pytał, gdzie jest przełożony? Chen zastanawiał się, czy powinien mu to mówić.

Anna przyprowadziła wózeczek z deserami.

– Dziękujemy – zwrócił się do niej Chen. – Proszę zostawić. Sami wybierzemy.

– Kolejne lingwistyczne pytanie – zagadnęła Catherine, biorąc mus czekoladowy.

– Słucham?

– Lu nazywa Annę i inne kelnerki swoimi „małymi siostrzyczkami". Dlaczego?

– Są młodsze, ale jest też inny powód. Kiedyś nazywaliśmy Rosjan naszymi „starszymi braćmi". Uważaliśmy, że znajdujemy się dopiero we wczesnym stadium komunizmu, natomiast oni poszli już o wiele dalej. Teraz Rosja odgrywa rolę ubogiej krewnej. Młode Rosjanki przyjeżdżają tutaj i szukają pracy w restauracjach i nocnych klubach, podobnie jak Chińczycy, którzy wyjeżdżają do Stanów. Lu jest z tego dumny.

Zanurzyła łyżeczkę w mus.

– Muszę poprosić pana o przysługę… Jako pańska amerykańska dziewczyna…

– Jestem do usług, pani inspektor Rohn. – Zauważył delikatną zmianę. Ton Catherine nie był już tak ostry jak poprzedniego dnia.

– Słyszałam o „ulicy przecen" w Szanghaju. Chętnie bym ją zobaczyła i chciałabym pana poprosić, żeby mi pan towarzyszył.

– Ulica przecen?

– Nazywa się Huating. Sprzedają tam podróbki znanych firm: Louis Vuitton, Gucci albo Rolex.

– Ulica Huating… Nigdy tam nie byłem.

– Mogłabym pójść z mapą Szanghaju w ręku. Ale handlarze policzyliby mi o wiele więcej. Nie mówię po chińsku aż tak dobrze, by móc się targować.

– Pani chiński jest więcej niż dobry. – Chen odstawił kieliszek. Na taką wycieczkę władze na pewno nie spojrzałyby przychylnym okiem. Uliczne targowiska nie przynosiły Chinom chluby. Jeżeli ktoś się o tym dowie, zarząd miasta może mieć nieprzyjemności. Ale sama przecież i tak pójdzie. – Nie jestem pewien, czy to dobry pomysł, pani inspektor Rohn.

– Dlaczego?

– Może pani kupić takie rzeczy u siebie w kraju. Po co marnować czas na oglądanie podróbek?

– Wie pan, ile kosztuje torebka firmy Gucci? – Położyła na stole swoją. – Moja nie jest markowa. Niech pan nie myśli, że wszyscy Amerykanie są milionerami.

– Wcale tak nie myślę.

– Jeden z kolegów szkolnych Wen, chyba nazywa się Bai, sprzedaje podróbki. Nikt nie ma pojęcia, gdzie on się podziewa. Możemy więc o niego popytać. Handlarze na pewno tworzą jakąś siatkę.

– Nie musimy iść na Huating, żeby go znaleźć. – Nie przypuszczał, by rozmowa z jeszcze jednym kolegą Wen mogła cokolwiek zmienić. – Zasługujemy dziś na wypoczynek.

– Niewykluczone też, że znajdziemy podróbkę Valentino. Ofiara w parku miała piżamę tej marki, prawda?

– Tak. – Zwrócił uwagę, że Catherine ma dobrą pamięć do szczegółów. O marce piżamy wspomniał jej raz, i to mimochodem. – Jako starszy inspektor nie powinienem tam chodzić, ale jak powtórzył mi sekretarz Li dziś rano, jestem za panią odpowiedzialny. Służę więc jako przewodnik.

Kiedy szykowali się do wyjścia, Zamorski Chińczyk Lu jeszcze raz spróbował wyperswadować Chenowi płacenie rachunku.

– Następnym razem przyjdę sam, zamówię najdroższe danie w karcie i pozwolę ci mnie ugościć, dobra? – zaproponował Chen.

– Oczywiście. Ale nie każ mi zbyt długo czekać. – Lu odprowadził ich do drzwi, trzymając w ręku aparat fotograficzny.

– Bardzo panu dziękuję, panie Lu – pożegnała go Catherine.

– Proszę mówić mi Zamorski Chińczyk Lu. – Pochylił się, by ucałować jej dłoń eleganckim gestem, godnym zamorskiego Chińczyka z filmów. – Jesteśmy zaszczyceni, mogąc podejmować tak pięknego amerykańskiego gościa jak pani. Proszę znowu nas odwiedzić. Następnym razem Ruru i ja przygotujemy dla pani coś specjalnego.

Kilku gości opuszczających restaurację spojrzało na nich z zaciekawieniem. Lu zatrzymał ostrzyżonego na jeża młodego mężczyznę z jasnozielonym telefonem komórkowym w dłoni.

– Proszę zrobić zdjęcie nam trojgu. Oprawię je sobie. Najznakomitsi goście Moskiewskiego Przedmieścia.

Rozdział 24

Jazda metrem na ulicę Huating zajęła niecałe dziesięć minut. Starszy inspektor Chen był zaskoczony, widząc tłumy wypełniające uliczny rynek. Kręciło się tu też trochę cudzoziemców z kalkulatorami w dłoniach, którzy targowali albo pokazywali coś na pal cach. Pewnie czytali ten sam przewodnik turystyczny, co Catherine Rohn.

– Jak pani widzi, pani chiński zupełnie by wystarczył – powiedział.

– Obawiałam się, że będę tu jedynym zamorskim diabłem – wyjaśniła.

Po obu stronach ulicy ciągnęły się sklepy, stały kramy, kioski, stragany i wózki. Niektórzy handlarze specjalizowali się w określonych produktach, na przykład torebkach, podkoszulkach czy dżinsach, inni wystawiali wszystkiego po trochu. Armie drobnych sprzedawców w ciągu kilku ostatnich lat przekształciły dawną dzielnicę mieszkalną w bazar. Coś takiego działo się w całym mieście. Mnóstwo sklepów było prowizorycznymi dobudówkami albo przeróbkami domów mieszkalnych. Jedni rozkładali towar na stołach pod markizami lub parasolami z logo różnych firm, drudzy po prostu na chodniku. Cała ulica wyglądała jak jarmark.