Wątpił, czy Chenowi w Szanghaju układa się lepiej. Innym mogło się to wydawać atrakcyjne – hotel Pokój, nieograniczony budżet, atrakcyjna Amerykanka – ale Yu wiedział swoje. Zapalając kolejnego papierosa, pomyślał, że na miejscu Chena zdecydowanie odmówiłby sekretarzowi Li. To nie robota dla gliniarza. I pewnie właśnie dlatego on nigdy nie zostanie starszym inspektorem.
Kiedy na ten dzień zakończyli rozmowy, biuro komitetu było już zamknięte. Nie mieli więc dostępu do publicznego telefonu. Zhao zaproponował, żeby wyruszyli do hotelu odległego o dwadzieścia minut drogi. Ale na końcu wioski spotkali starszego mężczyznę, naprawiał rower pod obdrapanym drogowskazem.
– Może wiecie, czy ktoś tu w domu ma telefon? – zapytał Yu.
– W wiosce są dwa telefony. Jeden w komitecie wioskowym, a drugi u pani Miao. Jej mąż był w Stanach Zjednoczonych pięć albo sześć lat. Co za szczęśliwa kobieta, ma w domu telefon!
– Dziękuję. Skorzystamy z niego.
– Będziecie musieli zapłacić. Inni też korzystają z jej telefonu. Dzwonią do swoich za oceanem. A kiedy krewni dzwonią do domu z zagranicy, najpierw rozmawiają z Miao.
– To zupełnie jak publiczny telefon w Szanghaju – stwierdził Yu. – Czy waszym zdaniem Wen korzystała z telefonu Miao?
– Oczywiście. Jak wszyscy w wiosce.
Yu spojrzał pytająco na Zhao.
– Przepraszam. – Zhao się zmieszał. – Nic o tym nie wiedziałem.
Rozdział 5
Bramka wreszcie się otworzyła.
Pojawiła się w niej grupka pasażerów biznes klasy, w większości cudzoziemców. Starszy inspektor Chen zobaczył wśród nich młodą kobietę w kremowej marynarce i spodniach takiego samego koloru. Była wysoka, szczupła, miała blond włosy do ramion i niebieskie oczy. Poznał ją natychmiast, chociaż wyglądała trochę inaczej niż na zdjęciu sprzed paru lat. Poruszała się z dużą pewnością siebie, niczym członek zarządu szanghajskiego joint venture.
– Inspektor Catherine Rohn?
– Słucham?
– Jestem Chen Cao, starszy inspektor Komendy Policji w Szanghaju. Chciałbym powitać panią w imieniu chińskich kolegów. Będziemy wspólnie pracować.
– Starszy inspektor Chen? – i dodała po chińsku: – Chen Tong-zhi?
– Ach tak, pani mówi po chińsku.
– Nie, nie za dobrze. – Przeszła na angielski. – Cieszę się, że będę miała partnera, który zna angielski.
– Witamy w Szanghaju.
– Dziękuję, starszy inspektorze Chen.
– Chodźmy po pani bagaż.
Przed celnikami stała długa kolejka ludzi trzymających w dłoniach paszporty, formularze, dokumenty i pióra. Nagle w porcie lotniczym zapanował tłok.
– Proszę się nie przejmować formalnościami celnymi – powiedział Chen. – Jest pani naszym ważnym, amerykańskim gościem.
Poprowadził ją innym przejściem, kiwając głową kilku umundurowanym funkcjonariuszom przy bocznych drzwiach. Jeden z nich zerknął na paszport Amerykanki, napisał w nim kilka słów i gestem poprosił, by szła dalej.
Położyli jej bagaż na wózku i dojechali z nim do postoju taksówek przed wielkim billboardem z chińską reklamą coca-coli. Czekających było niewielu.
– Może porozmawiamy później? – zaproponował Chen. – Będzie pani mieszkać w hotelu Pokój na Bundzie. Przepraszam, że pojedziemy taksówką zamiast samochodem komendy. Odesłałem go z powodu opóźnienia samolotu.
– Wspaniale. Właśnie jakaś jedzie.
Zatrzymał się przed nim mały xiali. Chen zamierzał poczekać na większego i wygodniejszego dazhonga, produkowanego wspólnie przez Szanghajskie Zakłady Samochodowe i Volkswagena, ale Rohn już podawała po chińsku nazwę hotelu.
Xiali właściwie nie miał bagażnika. Walizka stała na przednim siedzeniu obok kierowcy, a torba przy Amerykance na tylnym. Chen ledwie się zmieścił, a ona nie mogła wyprostować nóg. Klimatyzacja nie działała. Otworzył okno, niewiele to jednak dało. Rohn, ocierając pot z czoła, zdjęła marynarkę. Miała pod nią bluzkę bez rękawów. Kiedy wóz podskakiwał na wybojach, czasem dotykała inspektora ramieniem, a on czuł się niezręcznie.
Kiedy wyjechali z dzielnicy Hongao, ruch bardzo się nasilił. Taksówka musiała często jechać objazdami, bo w wielu miejscach trwały roboty drogowe. Na skrzyżowaniu ulic Yen'an i Jiangning utknęli w wielkim korku.
– Ile czasu trwał pani lot? – zapytał po to tylko, żeby coś powiedzieć.
– Ponad dobę.
– Och, to długa podróż.
– Musiałam się przesiadać. Z Saint Louis do San Francisco, potem do Tokio, a stamtąd do Szanghaju.
– Samoloty chińskich Oriental Airlines latają bezpośrednio między San Francisco a Szanghajem.
– Owszem, ale to moja matka rezerwowała mi bilety. Uznaje tylko United Airlines. Uparła się, twierdząc, że są bezpieczniejsze.
– Rozumiem. Wszystko… – nie dokończył zdania: Wszystko, co amerykańskie, jest lepsze. – Nie pracuje pani w Waszyngtonie?
– Nasza centrala tam się mieści, ale ja pracuję w biurze terenowym w Saint Louis. Moi rodzice też tam mieszkają.
– Saint Louis, miasto w którym urodził się T.S. Eliot. A uniwersytet w Waszyngtonie został założony przez jego ojca.
– Tak. Na uniwersytecie jest Eliot Hall. Pan mnie zadziwia, starszy inspektorze Chen.
– Cóż, przetłumaczyłem kilka wierszy Eliota – powiedział, niezbyt zdziwiony jej zaskoczeniem. – Nie wszyscy chińscy policjanci są tacy jak ci w amerykańskich filmach, co to tylko dobrze opanowali sztuki walki, mówią łamanym angielskim i uwielbiają kurczaki Gongbao.
– To hollywoodzkie stereotypy. Poznałam głębiej kulturę chińską, starszy inspektorze Chen.
– Żartowałem. – Zastanawiał się, dlaczego tak zależy mu na tym, co ona myśli o chińskiej policji. Dlatego że taki nacisk kładł na to sekretarz Li? Wzruszył ramionami i dotknął jej ręki. – A tak poza protokołem. Sam również zupełnie dobrze przyrządzam kurczaka Gongbao.
– Chętnie spróbuję.
Zmienił temat.
– Co pani myśli o Szanghaju? Jest tu pani po raz pierwszy, prawda?
– Tak. Wiele słyszałam o tym mieście. To jak spełnienie marzeń. Ulice, domy, ludzie i nawet ruch uliczny, wszystko wydaje mi się dziwnie znajome.
Proszę spojrzeć – zawołała, gdy samochód jechał ulicą Xizhuang. – Wielki Świat. Mam go na pocztówce.
– Tak, to bardzo znane centrum rozrywki. Można spędzić tu cały dzień, oglądając różne opery, wykonawców karaoke, tancerzy, akrobatów, nie wspominając o grach elektronicznych. A tuż obok, na ulicy Smakoszy z Yunnanu, ulicy barów i restauracji, można spróbować różnorodnych chińskich potraw.
– Och, uwielbiam chińskie jedzenie.
Xiali skręcił w Bund. W świetle różnobarwnych neonów jej oczy wydawały się Chenowi niebieskie. Dostrzegał zielonkawy odcień. Lazurowe, pomyślał. Chodziło nie tylko o kolor. Przypomniał mu się stary werset: „Zmiana z lazuru nieba na błękit morwowego sadu" – nawiązanie do zmienności świata, o wyraźnie melancholijnej konotacji: o przeżywaniu czegoś bezpowrotnie utraconego.
Z lewej strony wzdłuż Bundu ciągnęły się betonowe, granitowe i marmurowe budynki. Potem pojawił się legendarny Bank Hongkong- Szanghaj, wciąż strzeżony przez lwy z brązu, świadków licznych zmian jego właścicieli. Wielki zegar na neoklasycystycznym gmachu Izby Celnej tuż obok niego wybił godzinę.
– Tam na rogu ulicy Nanjing budynek z marmurową fasadą i wieżą w kształcie piramidy to hotel Pokój, kiedyś nazywał się Kitaj. Dawny właściciel zarobił miliony na handlu opium. Po 1949 roku zarząd miasta zmienił nazwę. Pomimo że stary, wciąż jest jednym z najlepszych hoteli w Szanghaju…
Nie dokończył, bo taksówka zatrzymała się przed hotelem. No i bardzo dobrze. Odnosił wrażenie, że Rohn słucha go z pełnym wyrozumiałości rozbawieniem. Portier w czerwonej czapce i czerwonej liberii podszedł do drzwi i otworzył Amerykance. Uznał chyba Chena za tłumacza, bo całą uwagę poświęcał pani inspektor. Chen z ironicznym uśmiechem przyglądał się, jak portier układa bagaże na wózku hotelowym.