– To dla pani. – Podał jej kwiaty. – Wczoraj w komendzie działo się tak wiele, że spiesząc się na lotnisko, zapomniałem przygotować bukiet powitalny. Teraz przyniosłem kwiaty, żeby uczcić pani pierwszy poranek w Szanghaju.
– Dziękuję. Piękny.
– Dzwoniłem do pokoju, ale pani nie odbierała, więc postanowiłem poczekać tutaj. Mam nadzieję, że nie ma pani nic przeciwko temu.
Nie miała. Kwiatami sprawił jej niespodziankę, kiedy jednak stała tak obok niego w plastikowych rannych pantoflach, właściwie nieuczesana, nie mogła powstrzymać irytacji, wywołanej jego oficjalną kurtuazją. Nie takiego zachowania oczekiwałaby od kolegi i niezbyt podobało jej się zawoalowane przypomnienie, że jest „tylko" kobietą.
– Chodźmy do mnie porozmawiać – zaproponowała.
Kiedy weszli do pokoju, poprosiła gestem, żeby usiadł, i wzięła wazon ze stolika w rogu.
– Wstawię kwiaty do wody.
– Dobrze pani spała? – zapytał, rozglądając się.
– Niedługo, ale powinno mi wystarczyć – odparła. Postanowiła nie być zakłopotana bałaganem w pokoju: łóżko niezasłane, pończochy rzucone na dywanie, na nocnym stoliku rozsypane pigułki, a pogniecione spodnie i żakiet przerzucone przez oparcie krzesła. – Przepraszam, musiałam odebrać faks.
– Powinienem panią uprzedzić. Bardzo mi przykro.
– Jest pan niezwykle uprzejmy, towarzyszu starszy inspektorze Chen – powiedziała, starając się, by w jej głosie nie zabrzmiał sarkazm. – Jak sądzę, tej nocy pan również późno się położył.
– Kiedy wyszedłem od pani, omówiłem sprawę z komisarzem Hongiem z policji w Fujianie. Długo rozmawialiśmy. Wcześnie rano zadzwonił do mnie pomocnik, detektyw Yu. Wyjaśnił, że w jego hotelu jest tylko jeden telefon w recepcji i po jedenastej w nocy kierownik nocnej zmiany chowa go i idzie spać.
– Dlaczego chowa telefon?
– Cóż, na prowincji telefon jest rzadkim towarem. To nie Szanghaj.
– Czy ma pan już jakieś nowe informacje?
– Pytała pani o przyczyny opóźnienia w naszej procedurze przyznania paszportu. Wyjaśniłem to.
– A więc?
– Wen otrzymałaby paszport kilka tygodni temu, ale nie miała aktu małżeństwa. Żadnego prawnego dokumentu potwierdzającego jej związek z Fengiem. Zamieszkała z nim w 1971 roku. W tym czasie wszystkie urzędy państwowe były zamknięte.
– Dlaczego?
– Mao przykleił wielu członkom kadry etykietkę „popleczników kapitalistów". Liu Shaoqi, przewodniczącego Republiki Ludowej, wtrącono do więzienia bez procesu. Urzędy pozamykano. Jedyną władzą stały się tak zwane komitety rewolucyjne.
– Czytałam o rewolucji kulturalnej, ale akurat o tym nie wiedziałam.
– Dlatego nasi ludzie w wydziale paszportowym musieli przeszukać archiwum komuny. To trwało. Pewnie dlatego cały proces przebiegał tak powoli.
– Zapewne – powtórzyła, przechylając lekko głowę na bok. – A więc w Chinach każdy przepis jest ściśle wykonywany, nawet w przypadku spraw specjalnych?
– Przekazuję to, czego się dowiedziałem. Poza tym Wen wystąpiła z wnioskiem w połowie lutego, nie w styczniu.
– Feng powiedział nam, że złożyła dokumenty w styczniu, a dokładnie w połowie stycznia.
– Takie są moje informacje. Ale mimo wszystko muszę przyznać, że trwało to za długo. Być może w grę wchodził jeszcze jeden czynnik. Wen nie ma w Fujianie żadnych guanxi, czyli „powiązań". I chodzi nie tylko o ludzi, których się zna, ale i o ludzi, którzy mogą w razie potrzeby udzielić pomocy.
– Innymi słowy, są smarem, dzięki któremu kółka się kręcą.
– Powiedzmy. Prawdopodobnie, jak wszędzie na świecie, kółka biurokracji kręcą się powoli, jeśli nie przekupi się biurokratów. Po to właśnie są guanxi. Wen przez te wszystkie lata pozostała kimś obcym i dlatego nie miała żadnych powiązań.
Zaskoczyła ją szczerość Chena. Nie próbował przemilczeć sposobu, w jaki funkcjonował system. Nie pasowało to do wizerunku „szybko awansującego funkcjonariusza partii".
– Aha, jeszcze coś. Według jednej z sąsiadek po południu szóstego kwietnia pytał o Wen jakiś obcy człowiek.
– Jak pan myśli kto?
– Jego tożsamość trzeba ustalić, ale nie był to nikt miejscowy. A teraz, czy ma pani jakieś wiadomości od swoich, pani inspektor Rohn?
– Feng rzeczywiście dzwonił do Wen piątego kwietnia. Rozmowa jest obecnie tłumaczona i analizowana. Dam panu znać natychmiast, kiedy dowiem się czegoś więcej.
– Może znajduje się w niej wyjaśnienie, dlaczego Wen zniknęła. – Chen spojrzał na zegarek. – Proszę powiedzieć, jakie ma pani plany na dzisiejszy ranek.
– Niczego nie planuję.
– Jadła pani śniadanie?
– Nie, jeszcze nie.
– Doskonale. Bo mój plan przewiduje dobre śniadanie – oznajmił Chen. – Po długiej rozmowie z detektywem Yu nie zdążyłem jeszcze nic zjeść.
– Więc zejdźmy do restauracji – zaproponowała.
– Och nie, zabiorę panią gdzie indziej; autentyczny chiński smak, typowa szanghajska atmosfera. I tylko kilka minut stąd.
Szukała powodu, żeby odmówić, ale nie znalazła żadnego. Poza tym podczas przyjemnego śniadania łatwiej jej będzie poprosić o zgodę na uczestniczenie w dochodzeniu.
– Nieustannie mnie pan zadziwia, starszy inspektorze Chen. Policjant, poeta, tłumacz, a do tego jeszcze smakosz – powiedziała. – Przebiorę się.
Wzięła prysznic, włożyła białą letnią sukienkę i doprowadziła włosy do porządku – wszystko to trwało parę minut.
Zanim wyszli z pokoju, Chen podał jej telefon komórkowy.
– To dla pani wygody.
– Motorola!
– Wie pani, jak ją tu nazywają? – zapytał i wyjaśnił: – Wielki Brat. Wielka Siostra, jeżeli właścicielką jest kobieta. Symbol nowobogackich we współczesnych Chinach.
– Ciekawe nazwy.
– W literaturze kung-fu tak niekiedy określa się szefów gangów. Bogaczy nazywa się teraz panami Wielki Szmal, a Wielki Brat i Wielka Siostra niosą tę samą konotację. Ja też mam komórkę. Łatwiej nam się będzie ze sobą kontaktować.
– A więc jesteśmy Wielką Siostrą i Wielkim Bratem wybierającymi się na spacer po Szanghaju – powiedziała z uśmiechem.
Kiedy szli ulicą Nanjing, zauważyła, że samochody tkwią w gigantycznym korku. Piesi i rowerzyści wciskali się w najmniejsze luki między pojazdami. Kierowcy przez cały czas musieli wciskać hamulce.
– Nanjing przypomina długie centrum handlowe. Zarząd miasta wprowadził na niej ograniczenie ruchu. – Chen znowu mówił jak przewodnik. – W najbliższej przyszłości pewnie zostanie deptakiem.
Niecałe pięć minut później dotarli do skrzyżowania Nanjing i Syczuan. Rohn zobaczyła na rogu białą restaurację w zachodnim stylu. Za wysokimi oknami o szybach bursztynowego koloru kilka młodych osób popijało kawę.
– Kawiarnia Deda – wyjaśnił Chen. – Kawa jest świetna, ale my pójdziemy na uliczny bazar na tyłach.
Nad wejściem w wąską, zapuszczoną uliczkę Rohn zobaczyła napis „Rynek centralny". Poza rozmaitymi maleńkimi sklepikami z prowizorycznymi ladami lub stolikami na chodniku w zaułku znajdowały się małe bary i budki.
– Poprzednio to był bazar z tanimi i używanymi towarami, coś w rodzaju pchlego targu. – Chen nadal zasypywał towarzyszkę informacjami. – Przychodziło tu tak wielu ludzi, że pojawiły się miejsca, gdzie można coś zjeść: zawsze w pobliżu, tanie, ale o szczególnym klimacie.
Małe bary, stragany z jedzeniem i maleńkie restauracje przesycały powietrze niemal namacalną energią. Większość sprawiała wrażenie tanich, podrzędnych jadłodajni, całkowicie odmiennych od lokali w pobliżu hotelu Pokój. Przy krawężniku sprzedawca układał na zaimprowizowanym grillu pokrojoną w kostkę jagnięcinę, od czasu do czasu posypując ją szczyptą przypraw. Chudy zielarz odmierzał starożytne leki do szeregu kamionkowych garnków stojących na ogniu pod jedwabnym transparentem z napisem chińskimi znakami: „Leczniczy posiłek".
Właśnie tu pragnęła się znaleźć – na gwarnej, pełnej chaosu ulicy, opowiadającej prawdę o tym mieście. Żywe ryby, ośmiornice, żółwie wystawiono w drewnianych lub plastikowych miednicach. Węgorze, przepiórki i żabie udka smażyły się w skwierczących wokach. Większość tętniących życiem restauracji wypełniona była klientami.