– Pójdę pieszo, skoro to tak blisko.
– Jak pani woli. Spotkamy się o dwunastej w restauracji naprzeciwko biblioteki, po drugiej stronie ulicy. Wioska Zielonej Wierzby. Tak nazywa się restauracja.
– A więc do zobaczenia.
Wzięła szybki prysznic i wyszła z hotelu.
Nanjing tworzyła długie centrum handlowe. Po obu stronach ulicy znajdowały się nie tylko sklepy, ale też stojące przed nimi szeregi przekupniów. Rohn przechodziła kilkakrotnie z jednej strony ulicy na drugą, wabiona ciekawymi wystawami. Od przyjazdu nie zrobiła jeszcze żadnych zakupów.
Na skrzyżowaniu z ulicą Zhejiang musiała oprzeć się pokusie, by wejść do cynobrowej restauracji z rzeźbionymi kolumnami podtrzymującymi dach pokryty dachówkami lśniącymi żółtą glazurą – naśladownictwo starego chińskiego stylu architektonicznego. Kelnerka w stroju z okresu dynastii Qing kusząco kłaniała się przechodniom. Catherine nie skorzystała z zaproszenia, kupiła za to od przekupnia kawałek ciasta z lepkiego ryżu i skubała go jak idące przed nią szanghajskie dziewczyny. Ostatnio modne było mówienie o Chińczykach jako o urodzonych kapitalistach, kombinatorach i w taki właśnie sposób objaśnianie gwałtownego wzrostu gospodarczego, ale Catherine uważała, że do transformacji doprowadziła raczej zbiorowa energia uwolniona po latach państwowego sterowania gospodarką, szansa, by po raz pierwszy zrobić coś dla samego siebie.
I nie napotkała więcej zaciekawionych spojrzeń niż u siebie w Saint Louis. Nie przytrafiła się jej też żadna przykrość, poza przypadkowym szturchnięciem łokciem czy ramieniem, kiedy przeciskała się przez tłum przy domu towarowym'. Zaniepokoiły ją dziwne wypadki, jakie się przydarzyły w ostatnich dwóch dniach, ale możliwe, że była lekko oszołomiona po zmianie stref czasowych. Tego ranka czuła się wypoczęta. Wkrótce zobaczyła bibliotekę. Dała trochę drobnych żebrakom siedzącym na stopniach, tak jak zrobiłaby to w Saint Louis.
W Bibliotece Szanghaju podeszła do niej mówiąca po angielsku pracownica i zaproponowała pomoc. Catherine interesowały dwa tematy – Latające Siekiery i Chen. Ze zdumieniem stwierdziła, że w zbiorach nie ma właściwie nic o triadach. Być może pisanie o grupach przestępczych było we współczesnych Chinach zabronione.
Znalazła kilka czasopism z wierszami i przekładami Chena. A także powieści sensacyjne tłumaczone przez starszego inspektora. Niektóre z nich czytała po angielsku. Zafascynowała ją „przedmowa tłumacza" zamieszczona w każdej książce. Wstęp składał się z biografii autora, krótkiej analizy utworu i niezmiennie takiego samego zakończenia z politycznymi sloganami – „ideologiczne pochodzenie twórcy sprawia, że w tekście musiały znaleźć odzwierciedlenie dekadenckie cechy zachodniego społeczeństwa, więc chińscy czytelnicy powinni zachować czujność i nie poddawać się tym wpływom…".
Absurdalne i pełne hipokryzji, ale takie wypowiedzi mogły się przyczynić do szybkiego awansu Chena.
Bibliotekarka weszła do czytelni z nowym czasopismem.
– Tu jest najnowszy wywiad z Chenem Cao.
Przy wywiadzie znajdowało się kolorowe zdjęcie starszego inspektora w czarnym garniturze i krawacie. Wyglądał na nim jak akademik. W wywiadzie, podając jako przykład T.S. Eliota, Chen twierdził, że poezję powinno się pisać bez presji konieczności bycia poetą. Wspomniał Louisa MacNeice'a, który musiał zarabiać na życie poza literaturą. Chen potwierdzał ich wpływ na swoją poezję i wspomniał tytuł wiersza przesyconego melancholią. Odnalazła Słońce w ogrodzie, przeczytała i zrobiła kopie. Propozycja CIA miała polityczny charakter, ale esej Chena mógł lepiej przedstawić jej chińskiego partnera jako człowieka. Eliot i MacNeice. Chen wykorzystał ich biografie, aby wytłumaczyć swoją pracę zawodową. Oddała materiały bibliotekarce.
Gdy wyszła na zewnątrz, zobaczyła Chena. Czekał przed restauracją. Miał czarną marynarkę i spodnie khaki; nie wyglądał jak naukowiec ze zdjęcia w czasopiśmie. Ruszył w stronę Catherine, przywitał się z nią na wysepce pośrodku jezdni i zaprosił do restauracji. Tam hostessa zaprowadziła ich do gabinetu na drugim piętrze.
Catherine wzięła dwujęzyczne menu. Po przeczytaniu kilku linijek podsunęła je Chenowi. Rozumiała każdy znak, ale nie ich połączenie. Angielskie tłumaczenie, a raczej transliteracja, nie pomogło zbyt wiele.
Kelner nadszedł z mosiężnym imbrykiem o długim dzióbku i wdzięcznym łukiem nalał wodę do filiżanki Catherine. Poza listkami zielonej herbaty na dnie filiżanki znajdowały się też maleńkie okruchy czerwonych i żółtych ziół.
– Herbata Osiem Skarbów – wyjaśnił Chen. – Podobno dodaje energii.
Słuchała z rozbawieniem, jak jej kompan omawia z kelnerem specjalne dania zakładu. Od czasu do czasu zwracał się do niej z pytaniem, czy podtrzymuje jego wybór. Przedstawiciel szanghajskiej komendy policji był idealną osobą do towarzystwa.
– Nazwa restauracji nawiązuje do wiersza z czasów dynastii Song: „Jest dom ukryty głęboko wśród zielonych wierzb". Zapomniałem nazwiska autora.
– Ale zapamiętał pan nazwę restauracji.
– Tak, to ważniejsze. Jak powiada Konfucjusz: „Nie można być zbyt wybrednym, wybierając jedzenie". To pierwsza lekcja dla sinologa.
– Domyślam się, że jest pan regularnym gościem Wioski Zielonej Wierzby – powiedziała.
– Byłem tu dwa lub trzy razy.
Zamówił zupę z gniazd ptaków z Morza Południowego z czarnymi grzybami, ostrygi smażone w pikantnym cieście naleśnikowym, kaczkę faszerowaną lepkim ryżem, daktylami i nasionami lotosu, rybę ugotowaną na parze ze świeżym imbirem, szalotkami i suszonym pieprzem oraz danie specjalne, którego egzotycznej nazwy nie zapamiętała.
Kiedy kelner odszedł, spojrzała na Chena.
– Ciekawe…
– Tak?
– Och, nic ważnego. – Na stole pojawiło się kilka zimnych przekąsek. Skorzystała więc z okazji, by nie kontynuować tematu. Ciekawiło ją, jak zdobył tę epikurejską wiedzę. Zwykły chiński starszy inspektor nie mógłby sobie pozwolić na takie dania. Uświadomiła sobie, że właściwie realizuje zlecenie CIA, ale to nie popsuło jej apetytu.
– Zastanawiam się – powiedziała po chwili – czy rozmowy ze znajomymi Wen do czegoś doprowadzą. Wydaje się, że ona całkowicie odcięła się od swojej przeszłości. Wątpię, by po tak wielu latach wróciła do Szanghaju.
– Dopiero zaczęliśmy. Na razie mój tymczasowy pomocnik Qian sprawdza hotele i komitety sąsiedzkie. – Podniósł pałeczkami kawałek kurczaka. – Może wkrótce czegoś się dowiemy.
– Uważa pan, że Wen byłoby stać na hotel?
– Nie, sądzę, że ma pani rację, inspektor Rohn. Feng nie przysyłał do domu pieniędzy. Jego żona nie miała nawet konta w banku. Dlatego poprosiłem Starego Myśliwego, żeby zainteresował się również tanimi, nielicencjonowanymi hotelami.
– Ale czy Stary Myśliwy nie zajmuje się inną sprawą?
– Tak, ale na moją prośbę włączył się i do tej.
– A czy w tym drugim śledztwie nastąpił jakiś przełom?
– Również i tu postępy są niewielkie. Dochodzenie dotyczy zwłok znalezionych w parku. Stary Myśliwy właśnie zidentyfikował markę piżamy zabitego dzięki widocznemu na materiale wzorowi w kształcie V.
– Hm, Valentino – mruknęła. – A wracając do naszej sprawy, niepokoi mnie jeszcze jedno. O ile wiemy, Wen jak dotąd w żaden sposób nie próbowała nawiązać kontaktu z mężem. To nie ma sensu. Feng chciał, żeby uciekła, ale nie chodziło mu o to, by zniknęła z jego życia. Wen zna datę procesu, a więc jeżeli nie wie, jak się skontaktować z Fengiem, powinna zwrócić się do policji. Szanse, by dotarła do męża przed rozpoczęciem procesu maleją z każdym dniem. Zaginęła tydzień temu.
– Racja. Sytuacja wydaje się bardziej skomplikowana, niż przypuszczaliśmy.
– Co jeszcze możemy tu zdziałać?
– Dziś po południu porozmawiamy z innym kolegą szkolnym Wen, Su Shengyim.
– Cichy wielbiciel z liceum. Członek kadry Czerwonej Gwardii, a teraz wyrzucony poza nawias społeczny, prawda? – Nie potrafiła pozbyć się podejrzeń. Rozmowę z Su uważała za całkowitą stratę czasu.