– Dlatego zgłosiła się pani do biura szeryfa?
– Mam wuja, który jest szeryfem federalnym. Przypadek guanxi, jak sądzę. Zarekomendował mnie. Oczywiście musiałam przejść szkolenie.
– A jak została pani inspektorem?
– Po kilku latach awansowałam. Jest mnóstwo pracy w oddziale w Saint Louis, a od czasu do czasu jeżdżę do Waszyngtonu lub Nowego Jorku, aby załatwiać sprawy związane z Chinami. Od pierwszego dnia przełożony obiecywał mi wyjazd do Chin. No i wreszcie tu dotarłam.
– Chińczykom nie jest obcy wizerunek amerykańskiej policjantki. Widzieli na przykład Lily McCall w Łowcy, jeżeli dobrze pamiętam nazwisko. To jeden z niewielu amerykańskich seriali wyświetlanych u nas na początku lat osiemdziesiątych. Bardzo popularny. Kiedyś zobaczyłem na wystawie w Pierwszym Szanghajskim Domu Towarowym jedwabną bluzkę od piżamy, bez rękawów. Nazywała się McCall, ponieważ pani detektyw czasami nosiła właśnie takie uwodzicielskie wdzianko.
– Niesamowite! Amerykańska policjantka zainspirowała chińską modę?
– W jednym odcinku McCall postanowiła wyjść za kogoś za mąż i rzuciła pracę. Grupa jej chińskich wielbicieli bardzo się zdenerwowała i napisała do gazet, że McCall powinna być policjantką i żoną. Niektórzy jednak wątpili, czy temu podoła. Widzieli w tym nie dającą się pogodzić sprzeczność.
Odstawiła sok.
– Być może Chińczycy i Amerykanie nie różnią się aż tak bardzo.
– Co chce pani przez to powiedzieć, inspektor Rohn?
– Kobiecie policjantce trudno utrzymać związek z mężczyzną, chyba że on też jest policjantem. Kobiety często rezygnują z tej pracy. A jak to jest z panem?
– Ze mną?
– Tak. Dość już mówiłam o sobie. Teraz pana kolej, starszy inspektorze Chen.
– Zrobiłem dyplom z literatury angielskiej i amerykańskiej – zaczął z lekkimi oporami. – Miesiąc przed końcem studiów powiedziano mi, że Ministerstwo Spraw Zagranicznych zażądało moich akt. Na początku lat osiemdziesiątych przydziały pracy dla absolwentów uczelni były w gestii rządu. Uważano, że praca w dyplomacji gwarantuje absolwentowi anglistyki wspaniałą karierę, ale w ostatniej chwili, w czasie rutynowego sprawdzania całej rodziny okazało się, że jeden z moich wujów prowadził działalność „kontrrewolucyjną" i został stracony na początku lat pięćdziesiątych. Nigdy w życiu go nie widziałem. Ale mimo wszystko posiadanie takiego krewnego dyskwalifikowało mnie jako przyszłego pracownika służby zagranicznej. Otrzymałem więc przydział do szanghajskiej komendy policji. Nie miałem żadnego policyjnego przygotowania, ale musiałem dostać pracę… jeden z tak zwanych plusów ówczesnego systemu socjalistycznego. Żaden absolwent uczelni nie musiał martwić się o posadę. Zameldowałem się więc w komendzie. Egzystencjaliści mówią o dokonywaniu wyboru, ale te wybory częściej są dokonywane za nas niż przez nas.
– Mimo wszystko zrobił pan wspaniałą karierę, starszy inspektorze Chen.
– Cóż, to zupełnie inna historia. Lepiej oszczędzę pani ponurych szczegółów politycznej rzeczywistości komendy. Dość powiedzieć, że jak dotąd, sprzyjało mi szczęście.
– Ciekawe, mamy podobne doświadczenia. Dwoje gliniarzy w Parku na Bundzie i żadne z nas nie zamierzało zostać policjantem. Jak pan zauważył, życie jest łańcuchem nieprzewidywalnych zdarzeń, pozornie nieistotnych.
– Jeszcze jeden przykład. W dniu, gdy przyjąłem sprawę Wen, zaledwie kilka godzin wcześniej pokazano mi zwłoki w parku. Czysty zbieg okoliczności. Właśnie otrzymałem zbiór ci od mojej przyjaciółki, więc poszedłem tego ranka do parku, żeby przeczytać kilka stron. – Z filiżanką w dłoni, zaczął opowiadać o sprawie dotyczącej morderstwa w Parku na Bundzie.
Pod koniec jego relacji odezwała się:
– Może ofiara była związana z Wen?
– Nie wyobrażam sobie, jakie miałyby to być powiązania. Poza tym, gdyby tego człowieka zabili członkowie Latających Siekier, nie zadawaliby tak wielu ran tym właśnie narzędziem. To tak, jakby złożyli podpis.
– Nie potrafię tego wyjaśnić – przyznała. – Ale przypomina mi to coś, co czytałam o włoskiej mafii. Zabijali, podszywając się pod inną organizację, aby zagmatwać sprawę i zmylić policję.
Odstawił kawę i przez chwilę rozważał sugestię Catherine. Doszedł do wniosku, że istotnie nie można wykluczyć, iż ofiara z parku została zabita przez kogoś, kto umyślnie naśladował metody Latających Siekier.
– W takim razie musi być jakiś powód podszywania się pod gang z Fujianu.
– Ktoś trzeci, kto odniósłby korzyści?
Jak dotąd Chen nie rozważał takiej możliwości.
Co ktoś zyskałby, podrzucając w parku ciało z licznymi ranami zadanymi siekierą?
Niepokoiły go ulotne, zawiłe pomysły, przypominające błysk światła świecy, który natychmiast rozpłynął się w ciemności.
Świeca na stole prawie się wypaliła, płomień falował lekko. Catherine westchnęła i dopiła sok.
– Chciałabym tu być na wakacjach.
Ale nie była i czekała ich praca. Tak wiele pytań pozostawało bez odpowiedzi.
Powoli wstali, zeszli po schodach i opuścili kawiarnię.
Podchodząc do zakątka, gdzie wcześniej natrafiono na zwłoki, Chen znalazł jedną odpowiedź. Za krzakiem, który się poruszał, na plastikowej żółtej płachcie siedziała mocno objęta młoda para. Zewnętrzny świat dla nich nie istniał; nie mieli pojęcia, że przed paroma dniami dokładnie w tym samym miejscu leżał trup.
Potwierdzało to jego jedną opinię o sprawie morderstwa. Zwłoki nie mogły być podrzucone przed zamknięciem parku. Ochrona nawet w nocy bez trudu zauważyłaby kogoś kryjącego się w krzakach.
– Romantyczny obraz? – zapytała, wyczuwając jego chwilową duchową nieobecność.
– Och, nie. Nie myślałem o poezji.
Nie chciał, aby kojarzyła tę romantyczną scenę ze śmiercią.
Rozdział 18
Wyszli z parku.
Ludzie stali wzdłuż brzegu ramię przy ramieniu. Rozmawiali ze sobą, nie zwracając uwagi na innych. Po kilku krokach Catherine zauważyła, że młoda para opuściła miejsce przy murze nabrzeża.
– Chciałabym postać tu przez chwilę – powiedziała. A po chwili dodała figlarnie: – Używając pańskiego porównania: „przylepić się do muru jak ślimak".
– Wszystko, co sobie nasz znakomity gość życzy – odparł Chen. – Może lepiej pasowałby zwrot „być jak cegła w murze". Cegła w socjalistycznym murze. Tą metaforą często posługiwano się w procesie edukacji socjalistycznej.
Stali oparci o balustradę. Z lewej strony park błyszczał jak „perła rozświetlająca noc". To porównanie przeczytała w chińskiej legendzie.
– Jak przy swoich obowiązkach znajduje pan czas na twórczość literacką? – spytała.
– Nie licząc polityki, lubię pracę w policji. Na swój sposób pomaga mi w pisaniu. Daje inną perspektywę.
– Jaką?
– W czasie studiów pisanie wierszy dużo dla mnie znaczyło. Wydawało mi się, że nie warto robić nic innego. Teraz w to wątpię. W okresie przekształceń w naszym kraju mnóstwo rzeczy ma dla ludzi o wiele większe znaczenie, a przynajmniej bardziej bezpośrednią, praktyczną wartość.
– Przedstawia pan to tak, jakby się bronił, próbował przekonać sam siebie.
– Może… – Wyjął z kieszeni spodni biały papierowy wachlarz. – Bardzo zmieniłem się od tamtej pory.
– Został pan starszym inspektorem. Wschodzącą gwiazdą szanghajskiej policji. – Na złożonym wachlarzu zauważyła wykaligrafowane pędzelkiem wersy. – Mogę zobaczyć?
– Oczywiście.
W migoczącym świetle neonów trudno jej było odczytać tekst.
Pijany. Smagnąłem batem bezcennego konia;
Nie chcę obciążać piękna namiętnością.