Выбрать главу

– Ach ten Zamorski Chińczyk Lu! Potrafi przytłoczyć swoim szerokim gestem.

– Zwraca się do mnie „mamo", a o tobie mówi, że jesteś jego prawdziwym bratem, na którego może liczyć w potrzebie.

– Wciąż wałkuje tę samą historię.

– „Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie". Czytałam buddyjskie święte księgi. Dobre uczynki nie zostaną bez zapłaty na tym świecie. Wszystko, co robisz, do czegoś prowadzi, oczekiwanego albo nieoczekiwanego. Niektórzy nazywają to szczęściem, ale tak naprawdę to karma. Odwiedził mnie też twój inny przyjaciel, pan Ma.

– Kiedy?

– Dziś rano. Zrobił mi, jak to nazwał, okresową kontrolę medyczną.

– To bardzo piękne z jego strony. Masz jakieś problemy ze zdrowiem, mamo?

– Ostatnio trochę dokucza mi żołądek. Pan Ma uparł się, żeby przyjść. A przecież niełatwo staremu człowiekowi wspiąć się tu po schodach.

– Co powiedział?

– Że to nic poważnego. Brak równowagi jin i jang i tak dalej, i tak dalej. Przyniósł lekarstwa – powiedziała. – Podobnie jak Lu, pan Ma chce ci się odwdzięczyć, bo w przeciwnym razie nie zazna spokoju. Człowiek yiqi.

– Staruszek wiele wycierpiał. Dziesięć lat więzienia za posiadanie Doktora Żywago. Przecież zrobiłem dla niego tyle, co nic.

– To Wang Feng napisała o nim artykuł, prawda?

– Tak, sama wpadła na ten pomysł.

– Jak się jej powodzi w Japonii?

– Dawno się nie odzywała.

– Jakieś wiadomości z Pekinu?

– Cóż, sekretarz Li proponuje mi urlop w Pekinie – odpowiedział wymijająco.

Wiedział, że matka nie patrzyła przychylnym okiem na jego stosunki z Ling. Obawiała się, że „Wysoko, w nefrytowym pałacu księżyca/może być zimno". Niepokoiło ją to samo, co tysiące lat temu Su Dongpa, ale jeszcze bardziej martwiła się, że jej syn ma już prawie trzydzieści pięć lat i wciąż jest kawalerem. Jak mówi przysłowie: „Wszystko, co jest w koszyku na warzywa, musi być uważane za warzywo".

– To dobrze – odparła z uśmiechem.

– Nie jestem pewien, czy uda mi się pojechać.

– Ach, nie jesteś pewien… – powtórzyła z namysłem. – Pan Ma powiedział mi, że przyprowadziłeś do niego amerykańską dziewczynę.

– To moja tymczasowa współpracownica.

– Podobno bardzo się o nią troszczysz.

– Daj spokój, mamo, muszę. Jeżeli coś się jej stanie, ja poniosę za to odpowiedzialność.

– Skoro tak twierdzisz, synu. Po prostu mam nadzieję, że ułożysz sobie życie jak wszyscy.

– Jestem zbyt zajęty pracą, mamo.

– Nic nie wiem o twojej pracy. Świat za bardzo się zmienił. Ale nie sądzę, aby związek z Amerykanką był dla ciebie korzystny.

– Nie martw się, mamo. To całkowicie wykluczone.

Mimo wszystko był jednak zaniepokojony. Zwykle matka starała się nie wtrącać. Ograniczała się jedynie do cytowania tej samej konfucjańskiej maksymy: „Są trzy rzeczy na świecie niegodne syna, najgorszą jest brak potomka". Teraz najwidoczniej zgadzała się z tym, co po cichu sugerował sekretarz Li.

„Ludzie nie mogą wyraźnie dostrzec góry, kiedy sami są w górach", napisał Su Dongpo na murze buddyjskiej świątyni w Górach Lu. Ale starszy inspektor Chen był przekonany, że nie jest w górach.

Nie odzywał się zbyt wiele, pomagając matce przygotować obiad. Zanim jednak skończył podgrzewać dania, zadzwoniła jego komórka.

– Starszy inspektorze Chen, tu Gu Haiguang.

– Słucham, dyrektorze naczelny. O co chodzi?

– Mam coś dla pana. Kilka dni temu pojawił się ktoś z Fujianu. Nie jestem pewien, czy należy do Latających Siekier. Nawiązał kontakt z niektórymi tutejszymi ludźmi z organizacji, potem zniknął.

– Ale to nie Diao, gość z Hongkongu?

– Nie, z całą pewnością nie.

– Co robił w Szanghaju?

– Szukał kogoś.

– Kobiety, którą opisałem?

– Nie znam jeszcze szczegółów, ale postaram się dowiedzieć, starszy inspektorze Chen.

– Kiedy po raz ostatni go widziano?

– Po południu siódmego kwietnia. Podobno jadł pierożki w barze przekąskowym przy Fuzhou. Czekał na niego samochód. Srebrna acura.

Data się zgadzała. Sprawy zaczęły przyjmować obiecujący obrót. Wiadomość pewnie wiązała się ze zwłokami w parku albo sprawą Wen. A może i z jednym, i z drugim.

– Wspaniała robota, dyrektorze naczelny Gu. Jak się nazywa ten lokal?

– Nie wiem. Sprzedają tam specjalne pierożki z Fuzhou. Yanpi. Niedaleko księgarni z wydawnictwami obcojęzycznymi. – Po chwili dodał: – Proszę mówić mi Gu, panie starszy inspektorze Chen.

– Dziękuję, Gu. Nie ma w mieście zbyt wiele srebrnych acur. Wydział Kontroli Ruchu powinien łatwo znaleźć tę jedną. Jestem naprawdę wdzięczny za informację.

– Nie ma za co. Meiling, pańska sekretarka, zadzwoniła do mnie dziś rano. Może przyjdzie obejrzeć Dynastię. Powiedziała, że taki klub jak nasz musi mieć parking.

– Cieszę się, że tak myśli.

– Mówiła też dużo o panu, starszy inspektorze Chen.

– Doprawdy?

– Wszyscy wiedzą, że wkrótce zostanie pan dyrektorem Wydziału Kontroli Ruchu. Chociaż przy pańskich koneksjach na najwyższym szczeblu to stanowisko nic nie znaczy.

Chen zmarszczył brwi. Rozumiał jednak, dlaczego Meiling opowiadała Gu takie rzeczy. I podziałało. Gu zdobył informacje. Dyrektor Dynastii zakończył rozmowę, serdecznie zapraszając do klubu.

– Proszę przyjść do nas znowu, starszy inspektorze Chen. Wczoraj był pan u nas za krótko. Musimy wypić za naszą przyjaźń.

– Przyjdę – obiecał.

Matka bacznie obserwowała syna.

– Wszystko w porządku? – spytała.

– Oczywiście. Muszę tylko zadzwonić.

Zatelefonował do Meiling i poprosił, żeby sprawdziła rejestracje srebrnych acur. Obiecała, że zajmie się tym natychmiast. Potem omówiła z nim sprawę parkingu. Okazało się, że sprawa nie jest jasna, czy teren został przeznaczony na parking, czy nie. Gdyby nadal należał do miasta, władze zyskałyby duży dodatkowy dochód, przekazując go klubowi. Musiała jeszcze raz wszystko sprawdzić. Pod koniec rozmowy usłyszała, jak matka inspektora pokasłuje w głębi pokoju, i uparła się, żeby przywitać się z „ciocią Chen".

Kiedy skończyły rozmawiać, na twarzy starej kobiety pojawił się zrezygnowany uśmiech. Zaczęła znów podgrzewać dania. Małe poddasze wypełniał ostry zapach wydobywający się z piecyka na brykiety węglowe. Piecyk był trochę za ciężki, żeby go wnosiła i wynosiła. Zanim Chen dostał własne mieszkanie, do jego obowiązków należało przestawianie piecyka na podest schodów i przynoszenie go z powrotem wieczorem. Klatka schodowa była tak wąska, że po ciemku dzieci zawsze wpadały na piecyk. Chociaż proponował, matka nie chciała się przeprowadzić do jego kawalerki.

Ojciec z szerokim czołem, pobrużdżonym zmartwieniami melancholijnie spoglądał na syna z wiszącego na ścianie zdjęcia w czarnych ramkach.

Chen pogrzebał w miseczce tofu przyprawionego olejem sezamowym i szczypiorkiem i w zamyśleniu dokończył porcję wodnistego ryżu.

Kiedy szykował się do wyjścia, komórka znowu zaczęła dzwonić. Usłyszał jednak tylko sygnał faksu. Po chwili znów to samo. Poirytowany całkiem wyłączył telefon.

– Widzę, że dobrze ci się powodzi, synu. Masz telefon komórkowy, służbowy samochód, sekretarkę, a dyrektor naczelny dzwoni do ciebie w czasie obiadu – powiedziała matka, odprowadzając go na dół, do wyjścia. – Jesteś teraz częścią systemu.

– Nie, nie sądzę. Ale ludzie muszą pracować w ramach systemu.

– W takim razie zrób coś dobrego – oznajmiła. – Jak mówi buddyjska święta księga: „Niekiedy coś tak małego, jak dziobnięcie ptaka, jest ustalone z góry i ma swoje konsekwencje".

– Będę o tym pamiętał, mamo.

Domyślał się, dlaczego matka wciąż mówi w buddyjskim duchu o dobrych uczynkach. Martwiła się jego starokawalerstwem, codziennie paliła kadzidło przed Guanyinem i modliła się, aby kara za wszelkie złe uczynki popełnione przez rodzinę spadła na nią, a nie na niego.