Выбрать главу

Zacinając się ze zdenerwowania i podniecenia podzielił się z Bertramem swoimi podejrzeniami. Komendant pomyślał chwilę, potem przywołał do siebie Ombo i Norberta, wydał im kilka krótkich, precyzyjnych rozkazów. Mężczyźni skinęli głowami, wybiegli ze sterowni, by już po minucie zameldować z pokładu zwiadowczej rakietki swoją gotowość do startu.

Sven z wyrzutem spojrzał na komendanta — uważał się za najbardziej uprawnionego do tego właśnie lotu. W tej chwili wierzył już najmocniej ze wszystkich, że nareszcie napotkali na swej drodze wrak SOLARII i słabo mu się robiło na myśl, że jeszcze przed chwilą mógł zniszczyć go jednym, nie przemyślanym ruchem dłoni. Esther zauważyła, jak bezsilnie zaciskał i rozwierał pięści. Podeszła ku niemu mówiąc:

— Wiem, co teraz czujesz, Sven. Ale musisz zrozumieć, że Bertram nie może w takiej sytuacji wysłać na zwiady kogoś, kto reagowałby na wszystko, co zobaczy, równie subiektywnie, jak ty w tej chwili.

Bertram spojrzał na Esther i z wdzięcznością skinął jej głową. W tym wypadku miała najzupełniejszą rację. Przecież nadal nie było wiadomo, czy tamten obiekt jest wrakiem SOLARII, czy statkiem obcych. Najchętniej skierowałby ku niemu cały kosmolot — trwałoby to przecież o wiele krócej, niż konwencjonalne rozpoznanie rakietą zwiadowczą, ale nie miał prawa narażać pozostałych członków załogi. Gdyby to mimo wszystko był statek przestrzenny z innego układu słonecznego i gdyby lecące nim istoty choć przez moment poczuły się zagrożone zbliżaniem dużego pojazdu…

Podobne zdanie wyraził głośno również jeden z zebranych w sterowni inżynierów.

Tymczasem z głośnika radiostacji padł pierwszy meldunek:

— Halo! Uwaga NIMBUS! Osiągnęliśmy połowę dystansu. Do tej pory widzimy na naszym radarze jedynie martwy cień. Na razie żadnych szczegółów…

— Robi wrażenie raczej nieforemnego.

— Kontury zmieniają się nieznacznie. Wygląda to tak. jakby obiekt chwiał się i zataczał. Być może rzeczywiście jest to jakiś zdezelowany wrak.

Sven zerwał się ze swego fotela na równe nogi.

— Wrak? — zapytał ochryple i sam sobie po sekundzie odpowiedział — na pewno wrak. Wrak! Ja muszę… Muszę tam natychmiast lecieć! Rozumiecie!? — upadł, podniósł się znowu, na drżących nogach stanął tuż za fotelem Bertrama, wpatrując się ponad jego głową w panoramiczny ekran.

Stateczek zwiadowczy manewrował zwinnie. Po chwili z głośnika dobiegł kolejny meldunek Ombo:

— Dystans maleje do pięciuset metrów. Włączam reflektory.

Dwie maleńkie gwiazdki zabłysły w oddali. A potem z radiostacji zaczęły dobiegać zmieszane, dopełniające się głosy:

— Pogięte, pozrywane wręgi.

— Poszarpane płyty pancerne poskręcane jak kartki papieru.

— Urwane kable.

— Potrzaskane, rozdęte rury.

— Wrak nie ma dzioba i rufy. Miejsce, gdzie powinny być zespoły napędowe wygląda na odtopione.

— Promieniowanie minimalnie powyżej normy.

— Ingo miał rację. Te „uszy” to rzeczywiście szczątki rozwalonych gondol mieszkalnych…

Nora pobladła i szepnęła bezdźwięcznie;

— Tam już nikt nie żyje…

Sven skoczył ku niej, jak ukłuty igłą.

— Dlaczego tak sądzisz!? — krzyknął. — Przecież to już niejeden raz zdarzało się tak, że ludzie potrafili przetrwać w jeszcze gorszych warunkach. Przecież zapasy żywności, tlenu i wody są na każdym kosmolocie obliczone na kilka lat…

— Nie, Sven — powiedział łagodnie jeden z inżynierów. — Coś takiego zdarzyło się jedynie na kilku stacjach kosmicznych, ale nie w wypadku katastrofy statku. Bardzo mi przykro, ale nie znam tak szczęśliwego przypadku w całej historii dalekich lotów.

Bertram pochylił się nad mikrofonem:

— Halo, Ombo i Norbert! Rozejrzyjcie się uważnie, czy nie widać gdzieś na kadłubie nazwy statku. Powinna być wypisana na osłonach…

— Tutaj nie ma osłon — głos Norberta był nie wiadomo czemu przyciszony — wygląda, jakby ktoś wyłuskał sterownię z resztek kadłuba. Ale postaramy się dostać do środka i może wtedy dowiemy się czegoś o załodze. W gondolach na pewno nie ocalał nikt — są tak porozrywane i zmiażdżone… Uwaga! Zbliżamy się do centralnej części wraku. Proszę o pozwolenie wyjścia w przestrzeń, celem dokonania dokładnych oględzin.

— Zezwalam — powiedział Bertram — ale oczywiście przy zachowaniu wszelkich środków ostrożności. W razie jakiegokolwiek niebezpieczeństwa ratować się za wszelką ceną i natychmiast wracać.

Do następnego meldunku upłynęło kilkanaście długich minut. Ludzie zebrani w sterowni NIMBUSA denerwowali się coraz bardziej i nagle…

… z głośnika pokładowej radiostacji padło głośno:

— Uwaga, NIMBUS! Halo! To jest… — głos urwał się nieoczekiwanie, jakby mówiącemu raptownie zabrakło tchu.

— Halo, RZ2! RZ2! Odezwijcie się! RZ! Co tam się stało, u licha!? — pieklił się rozgorączkowany Bertram.

I nagle z radia popłynął czyjś obcy, słaby głos… Ludzie na NIMBUSIE spojrzeli po sobie zdezorientowani, tylko Sven skoczył ku radiostacji, sięgnął nad ramieniem Ingo, przekręcił pokrętło wzmocnienia w prawo aż do oporu. Słowa zabrzmiały ponownie i teraz już wszyscy poznali zachrypnięty z wyczerpania głos Karin:

— Nareszcie… Doczekaliśmy się was przecież nareszcie…

Kilka godzin później cała załoga SOLARII znalazła się na pokładzie NIMBUSA. Ingo cieszył się ze wszystkich najszczerzej, ale było przecież coś, co trochę zepsuło mu humor. Była to świadomość, że jednak nie odkrył swoich transsolarnych sygnałów, okazały się one bowiem tylko próbami porozumienia, uparcie ponawianymi przez rozbitków. Tajemniczy uregulowany szum okazał się głosem potrzaskanej, rozregulowanej radiostacji SOLARII, zasilanej z rezerwowych ogniw. Nic dziwnego, że nie można ich było zrozumieć. I jedynie Tarkon domyślił się jego zmartwienia. Sięgnął w zanadrze skafandra i podał Ingo małą paczuszkę.

— Co to jest? — Ingo usiłował wyczuć palcami zawartość paczki, ale gruby płat plastyku udaremniał jego wysiłki.

— To? — uśmiechnął się Tarkon. — Taki drobiazg…

— Ale co? — nalegał zaciekawiony radiowiec.

— Mówię ci, że drobiazg. Tuż przed katastrofą udało nam się nagrać bardzo interesujące sygnały…

POWRÓT

Na stacji Nova Orbit pozostały jedynie załogi rezerwowe — resztę mieszkańców niedawno ewakuowano…

Każdego roku w sierpniu, przez całe trzy tygodnie potężny strumień meteorów o szerokości grubo ponad trzydzieści milionów kilometrów bombardował Ziemię i Księżyc gęstym gradem olbrzymich kamieni, które — niczym fajerwerki — znaczyły swoją drogę rozbłyskami ogni w atmosferycznych osłonach wszystkich planet. Ludzie najczęściej nie zauważali ich — nawet nie podnosili głów, kiedy na firmamencie zapalała się i… gasła niebawem bezgłośnie nowa, blada iskierka. Bądź co bądź byli już przecież przyzwyczajeni do tych — rzucanych przez kosmos — pocisków, które i tak spalały się najczęściej bez reszty w ochronnym, atmosferycznym płaszczu planety, nie czyniąc im nawet najmniejszej szkody. A ponadto w czasie dnia bombardowanie było tak niewidoczne — nikomu nie chciałoby się wypatrywać na jasnym niebie nikłych rozbłysków. W nocy natomiast ludzie albo spali sobie spokojnie, albo beztrosko spędzali miłe chwile.

U podstawy powietrznego oceanu Ziemi o wiele częściej, niż meteory, zapalały się iskierki ludzkiego myślenia. Pozostawiały po sobie genialne wynalazki i wspaniałe czyny, ale także ból i czyjeś niepowodzenia w gęstej, skomplikowanej sieci międzyludzkich stosunków…