— Frank… Gratuluję ci serdecznie tego pierwszego, samodzielnego lotu. I cieszę się, bardzo się cieszę, że wróciłeś szczęśliwie.
Frank lekko skinął głową uśmiechając się do Sybill i bez pukania wszedł do służbowego pokoju pułkownika Peertha. Za nim, jak uparty cień, podążył stalowy „anioł stróż”.
Pokoik był nieduży. W środku biurko, trzy fotele i pulpit sterowniczy stacji, za którym siedział pułkownik Aleksander Peerth.
— A, jest pan nareszcie, kapitanie Ortega. To dobrze. To bardzo dobrze… — pułkownik zrobił króciuteńką pauzę, potem podjął dalej:
— Jest pan jedynym kapitanem statku kosmicznego, który w tym momencie jest uchwytny dla Sztabu Operacyjnego. A w związku z tym jest pan zarazem człowiekiem, na którego cały Sztab bardzo liczy…
— Nie wiem, dlaczego, panie pułkowniku…
— Słyszał pan zapewne o awarii na Marsie? Na pewno doskonale zdaje pan sobie sprawę, czym to grozi naszym, przebywającym w uszkodzonej stacji, badaczom. Dlatego Sztab Operacyjny Floty Międzygwiezdnej występuje do pana za moim pośrednictwem z prośbą o przejęcie dowodzenia HER.KULESEM i dostarczenie na Marsa regeneratora wody i innych niezbędnych, rezerwowych urządzeń. Aha! Uprzedzam z góry, że będzie to bardzo trudny lot… Oczywiście ostateczna decyzja należy do pana, kapitanie Ortega. Ryzyko — proszę to wziąć pod uwagę — jest w tej chwili kilkakrotnie większe, niż przy zwykłych lotach międzyplanetarnych. I niech pan wybaczy, że wzywamy pana w tej właśnie chwili, ale sam pan przecież rozumie — sytuacja… Po pańskim powrocie na Ziemię ani pan, ani żaden inny kapitan nie byłby tak szybko do dyspozycji dowództwa floty.
— Ja też tak sądzę — mruknął zamyślony głęboko Ortega.
Nie zastanawiał się zbyt długo. Powiedział:
— Panie pułkowniku. Zapomnijmy na chwilę, że należy mi się urlop po tak długim pobycie w kosmosie. Choć jest to oczywiście moment, w którym człowiek bohatersko rezygnujący z oczekujących go na Ziemi rozkoszy ma wszelkie szanse stać się człowiekiem sławnym. Mnie osobiście jednak na sławie nie zależy… A ponadto myślę, że byłoby o wiele lepiej, gdyby Sztab Operacyjny powierzył to zadanie jakiemuś bardziej ode mnie doświadczonemu kapitanowi.
Peerth z niedowierzaniem zmarszczył brwi.
— Czy pan, kapitanie Ortega, myśli sobie, że Sztab Operacyjny naszej floty wynajduje niebezpieczne zadania po to tylko, by dać swoim kapitanom możliwość zdobycia ogólnoziemskiej sławy? Tu chodzi o ludzi! O setki ludzi — techników i naukowców na Marsie, którzy bez naszej pomocy zginą.
Z tego, co Ortega odpowiedział po chwili, można byłoby sądzić, że nie chodziło mu mimo wszystko o należny urlop, że miał o wiele głębiej sięgające podstawy, by mimo poczucia dyscypliny odmówić jednak przyjęcia tego polecenia. Więc równie twardo i dobitnie jak Peerth wymawiając słowa Frank Ortega rzucił:
— Moim statkiem jest kosmolot badawczy SYRIUSZ, a nie holownik HERKULES. Za niespełna pięć miesięcy SYRIUSZA i mnie czeka kolejny daleki lot. Ale dopóki statek znajduje się w doku księżycowej stoczni i przechodzi przegląd generalny i remont, dopóty ja mam prawo spędzić ten czas na Ziemi aż do samego momentu odlotu. I postaram się zrobić wszystko, żeby ten swój cel zrealizować. Nie może pan przecież, pułkowniku, wymagać od żadnego kapitana, by tuż po pierwszym locie rezygnował ze swojej załogi. Poznałem swoich ludzi na wylot i rozumiem się z nimi wspaniale… A nie chcę ponadto rezygnować z tak sprawnego statku, jakim okazał się SYRIUSZ. Przecież to całkowicie niemożliwe, żebym wrócił z Marsa przed upływem tych pięciu miesięcy. A to znaczy tylko jedno — kiedy nareszcie wrócę, wtedy SYRIUSZEM będzie już dowodzić kto inny. Gdybym teraz zdecydował się na ten lot, to już nigdy nie miałbym swojej załogi i swojego statku. Zawsze i wszędzie służyłbym od tej pory jako zapchajdziura, jako taki „zapasowy kapitan”… A tymczasem za parę dni z pewnością znajdzie się inny, bardziej ode mnie doświadczony…
Pułkownik Aleksander Peerth słuchał i milczał. Zastanawiał się nad czymś usilnie, przebiegając machinalnie palcami po przyciskach na stojącym przed nim pulpicie. Tak, motywy Ortegi mogły częściowo wypływać z jakichś egoistycznych pobudek, jak te wymienione powyżej, ale z drugiej strony pułkownik doskonale rozumiał jego obawy. On sam także był przez długi czas kapitanem kosmolotu dalekiego zasięgu. Słowa Ortegi były przecież najlepszym odwzorowaniem właściwego stosunku kapitana do swojej załogi, były dowodem silnego poczucia wspólnoty nie tylko zawodowej, bo trudno przecież brać pod uwagę jedynie same więzi zawodowe, skoro na statku kosmicznym oprócz wspólnej pracy łączy ludzi jeszcze coś — wspólny dom…
— Hm, kapitanie Ortega… — pułkownik Peerth uśmiechnął się ledwie dostrzegalnie. — Jeżeli są to pana wszystkie argumenty, to przyrzekam panu, że ja osobiście uczynię wszystko, aby się do pańskich życzeń dostosowano — dokończył, spoglądając przy tym uważnie w twarz młodego kapitana. — Oficjalnie wystąpię do Sztabu z wnioskiem, aby nigdzie nie wysyłano SYRIUSZA aż do momentu pańskiego powrotu z Marsa i… wykorzystania przez pana całości należnego urlopu. Przez ten czas SYRIUSZ będzie używany jedynie do lotów służbowych na Księżyc, a jego dowództwo na czas pańskiej nieobecności obejmą pierwszy oficer wraz z nawigatorem.
Frank był zaskoczony — nie spodziewał się ze strony Peertha aż tak daleko idącej wyrozumiałości i dobrej woli. Przygotował się wewnętrznie raczej na długotrwały, zacięty spór, a tutaj…
— Dziękuję… Dziękuję, panie pułkowniku… — wymamrotał pod nosem bardziej do siebie chyba, niż do Peertha.
Zgodził się. I dopiero teraz, kiedy już uczynił ten pierwszy, nieodwołalny krok, zrozumiał z przerażeniem, że oto sam w tej chwili zburzył, zniszczył wszystkie swoje najpiękniejsze marzenia z ostatnich pięciu lat. Więc znowu nie zobaczy, nie dotknie Ziemi…
W naturze ludzkiej bardzo często leży to, że kiedy coś okazuje się nieosiągalne, wtedy staje się coraz powabniejsze i upragnione, tym silniej działa na wyobraźnię…
Ziemia nie widziana od pięciu długich lat. Taka piękna. Z każdym rokiem piękniejsza… — Frank na chwilę zapomniał, gdzie właściwie jest. Wyłączył się z całej tej sytuacji, zapatrzył się gdzieś daleko za plecy Peertha, poza ściany stacji, uśmiechnął się mimowolnie… Minęło parę minut, nim wreszcie jako tako uporządkował swoje myśli i mógł zapytać:
— A czy nie sądzi pan, pułkowniku, że trochę za wcześnie zapadła decyzja o zwolnieniu załogi HERKULESA? Jego kapitan…
Peerth liczył się z możliwością takiego chwilowego rozdarcia jaźni młodego oficera. On sam również bardzo wiele przeżył podczas swojej służby w kosmicznej flocie. Także i podobne, dłużej lub krócej trwające, ataki niemożliwej do zniesienia nostalgii za ojczystą Ziemią, choć z drugiej strony czuł wyraźnie, że niesłychanie trudno byłoby mu kosmos porzucić. Lecz wiedział przecież dobrze, że już niedługo przyjdzie mu zwolnić zajmowane od lat stanowisko i kierownictwo tej olbrzymiej, nowoczesnej stacji oddać w czyjeś młodsze ręce. On również zamyślił się na chwilę. Kiedy jednak padło pytanie Ortegi, Peerth momentalnie ocknął się z zamyślenia:
— Za wcześnie? Raczej o wiele, wiele za późno. Ci ludzie błyskawicznie przygotowali HERKULESA do nadprogramowego startu. W ciągu niespełna godziny załadowali na statek niezbędne wyposażenie i przeprowadzili próby sprawnościowe całego kosmolotu. Zdawali sobie sprawę z ceny każdej upływającej bezpowrotnie sekundy. A trzeba panu wiedzieć, że odchorowywali właśnie swój pobyt w przestrzeni — lekarze od dobrych dwóch tygodni nie mogą sobie z tą chorobą poradzić. Trzeba panu wiedzieć także i to, że kiedy teraz pracowali na zewnątrz, na płaszczu ochronnym HERKULESA, nastąpił akurat nieoczekiwany wzrost aktywności promieniowania kosmicznego. Dostali tak wielką dawkę, że w tej chwili zgoda Sztabu na ich lot na Marsa — a wiem, że polecieliby bez wahania, bo prosili o to mimo choroby — byłaby równoznaczna z morderstwem.