— Mogliby mimo wszystko wezwać jakiegoś kapitana z Ziemi. Ostatecznie lot na Nova Orbit nie trwa lata… — pomyślał Ortega. Pomyślał to bardzo cicho i nieśmiało, lecz Peerth chyba jakimś cudem wyczuł tę jego myśl, bo dorzucił jeszcze:
— Niestety, nie możemy brać pod uwagę kapitanów, którzy aktualnie przebywają na Ziemi na urlopach. Musieliby odbyć kilkutygodniowe treningi przygotowawcze, by po stosunkowo długiej przerwie ponownie odzyskać pełną próżniową sprawność. Jest pan, kapitanie Ortega, naprawdę jedynym człowiekiem, któremu z najmniejszym ryzykiem możemy powierzyć wykonanie tego zadania. A czas nagli… Maksymalne nasilenie strumienia meteorów przewidziane jest za dziesięć dni. Do tego czasu HERKULES powinien wyruszyć, by ominąć centrum strumienia. A więc jak…? — Peerth w napięciu czekał na ostateczną zgodę młodego kapitana.
Lecz Ortega milczał. Milczał kilka długich, najdłuższych na świecie minut. Zrozumiał nagle, jak bardzo się boi. Nie odpowiedzialności. Nie nowego statku i nowej załogi. Bał się przede wszystkim… siebie…
Nie wiedział, jak jego ostateczna decyzja zostanie przez Peertha zrozumiana i przyjęta. I… co powie Sybill, czekająca na niego w sąsiednim pokoju. Bał się nawet pomyśleć o ich reakcji, kiedy… A przecież wiedział, że musi im to powiedzieć. Za wszelką cenę wytłumaczyć, że po prostu boi się wracać w kosmos właśnie teraz. Co innego po urlopie. Przez pięć miesięcy wypocznie i wtedy poleci bez obaw, ale w parę dni po tej wyczerpującej podróży… Była to walka strachu ze strachem trwająca tak długo, aż zwyciężył wreszcie lęk przed tym obcym, niemożliwie czarnym niczym, gdzie człowiek czuje się tak, jakby go wcale nie było.
Odpowiedział bardzo cicho:
— Proszę mnie zrozumieć, pułkowniku. Za niecałe dwanaście minut odlatuje mój warstwowiec. To znaczy — odlatuje moja możliwość ponownego zobaczenia Ziemi z bliska. Tylko pięćdziesiąt minut lotu… Tamci ludzie na Marsie są mi obcy. I cały kosmos też. Jest czarny. Pusty. A Ziemia… Nie mam sił, żeby zostać tutaj choćby jeden dzień dłużej. Nie mogę… Naprawdę nie mogę.
Cisza w gabinecie. Długa, nieprzyjemna cisza. Taka, o której mówi się, że jest martwa.
Frank chciał dodać jeszcze, że ludzie w marsjańskiej stacji to dla niego wartości bez życia i twarzy. Że to tylko kilometry sześcienne czarnego „nic”. Ale nie dodał. Bo byłby to już chyba nieopanowany krzyk…
Pułkownik Aleksander Peerth westchnął głęboko. Dla niego — człowieka, który musiał myśleć o daremnej nadziei ludzi na Marsie, który wiedział, z jaką ślepą ufnością myślą teraz o Ziemi, o pomocy i ratunku — ta chwila była piekielnie trudna. Była tym trudniejsza, że rozumiał przecież doskonale także strach tego młodego kapitana, tak bardzo zmęczonego zbyt wielkim i intensywnym napięciem nerwowym. Podniósł powoli wzrok:
— Rozumiem, kapitanie Ortega… Miał pan prawo… To bardzo dobrze, że był pan szczery. I niech pan nie próbuje sobie stawiać jakichkolwiek zarzutów. Znam doskonale pański lęk, kapitanie, i wiem też, jak bardzo wzruszony jest człowiek, kiedy po kilku latach w przestrzeni powraca na Ziemię. Jak śpieszy się do niej, choć i tak wie, że zejdzie ze statku ostatni. Kiedy cała załoga od dawna już — od całych kilkunastu godzin — cieszy się wznowionym, wartkim uciekaniem życia, słońcem i dziewczętami, kapitan nadal jeszcze mierzy krokami obrzydliwie dokładnie znane korytarze, zagląda do zimnych, milczących maszynowni. Patrzy na pusty sztuczny krajobraz, rozmawia z inżynierami stoczni, ustalając terminy poszczególnych etapów reperacji i już w chwili powrotu myśli o ponownym odlocie. Dlatego pana rozumiem, Ortega. Rzeczywiście miał pan prawo do podjęcia takiej decyzji. Nie jest moim zadaniem wymuszenie pańskiej zgody na ten lot. Nie będą więc wygłaszać wzniosłych mów, zawstydzać, przekonywać czy w jakikolwiek inny sposób wpływać na pańską ambicję. Nikt nie weźmie tego panu za złe — zresztą psycholodzy zatrudnieni w sztabie przewidywali podobny efekt naszej rozmowy. Tak więc byłoby to już wszystko, kapitanie. Życzę panu dobrego wypoczynku na Ziemi…
Ortega podniósł się ociężale z fotela. Nogi miał dziwnie oporne, wlókł je za sobą z wysiłkiem w kierunku drzwi, które otworzyły się przed nim automatycznie i zamknęły po chwili z cichym szumem serwomotoru.
— Nareszcie! Strasznie długo z Peerthem gadałeś… — podbiegła ku niemu uśmiechnięta, zaciekawiona Sybill.
— Ty oczywiście wiesz, po co mnie wzywał? — pół stwierdził, pół zapytał Frank.
— Proponował ci dowództwo HERKULESA, czy tak?
Ortega wpatrywał się uparcie w jakiś daleki punkt gdzieś za ścianą pomieszczenia, potem — nadal nie patrząc na dziewczynę — powiedział niepewnie:
— Tak, Sybill!. Proponował mi…
— Zgodziłeś się oczywiście — Sybill jeszcze nie zauważyła niczego.
— Nie, Sybill… Ja się nie zgodziłem… — wyjąkał.
Parę sekund ciszy wlokło się nieznośnie. Potem Sybill powiedziała powoli i ostrożnie:
— Może po prostu zaskoczyła cię ta propozycja? Gdybym wiedziała, uprzedziłabym cię… Wszystko stało się przecież tak nagle — dorzuciła usprawiedliwiająco.
— Tak, oczywiście… To także mogło mieć jakiś wpływ… Ortega powoli, z namysłem skinął głową.
— Powiedzieć NIE w takiej sytuacji zawsze jest ciężko. Nawet jeśli ma się ku temu powody — ze zrozumieniem stwierdziła dziewczyna.
Ortega był jej wdzięczny, że usiłowała mówić o powodach, choć oczywiście zdawał sobie sprawę, że nie ma ich znowu aż tak wiele. Powód był w gruncie rzeczy tylko jeden, ale zrozumieć go naprawdę mogli jedynie bardzo nieliczni spośród miliardów ludzi.
— Powiedzieć NIE w stronę Ziemi — mówił cicho — przychodzi naprawdę bardzo ciężko. Życie na niej to poczucie bezpieczeństwa, to największy cud na świecie. Zrozumieć to do głębi i docenić można tylko i jedynie wtedy, kiedy jest się kosmonautą…
Odpowiedziała mu cisza.
Cisza, która drży w sercu nieznośnie, kiedy trwa zbyt długo…
Pytanie Sybill było od tej ciszy niewiele głośniejsze:
— Frank… Czy wiesz, kto prowadzi łączność z Marsa?
— Nie — odpowiedział. Było mu to i tak najzupełniej obojętne.
— Haago Falhold objął to stanowisko przed rokiem.
Ciszę rozerwał wybuchający granat! Frank skoczył ku Sybill jak błyskawica.
— Haago na Marsie!? — krzyknął przerażony. — Sybill! Czy ty wiesz, kim on dla mnie jest!?
— O ile pamiętam, przyjaźniliście się kiedyś… — odpowiedziała niewinnie. Zadała mu to pytanie wiedziona jakimś niesprecyzowanym przeczuciem czy może nadzieją, że wiadomość o Haago zainteresuje, poruszy Franka. Rezultat przeszedł jednak wszystkie jej najśmielsze oczekiwania. Zrozumiała, że tym jednym pytaniem osiągnęła w tej chwili o wiele, wiele więcej, niż pułkownik Peerth całą długą rozmową.
Frank stał przed dziewczyną głęboko zamyślony. Ocknął się nagle i zaczął mówić gorączkowo:
— Haago tam… O Boże! Przyjaźń? Nie. Sto, tysiąc razy więcej, niż zwyczajna przyjaźń! To było pięć lat temu na Księżycu. Na obozie szkoleniowym… Trenowaliśmy wtedy długodystansowy bieg księżycowy… Wiesz, jak to jest — kiedy czepi się człowieka uparty, głupi pech. Głazy na którymś zboczu uskoczyły mi spod stóp. Zjechałem chyba ze dwieście metrów po rumowisku, a kiedy się wreszcie podniosłem, poczułem, że rozwaliłem skafander na jakimś ostrym złomie skalnym. Głupie, małe rozdarcie, ale za to w podłym miejscu — na plecach. Nie mogłem sięgnąć… Czułem, jak ucieka mi ze skafandra powietrze… I wtedy nie wiadomo skąd zjawił się przy mnie Haago…