Выбрать главу

Olbrzymi Jowisz wypełniał już prawie połowę nieba — w porównaniu z jego ogromem cały ludzki statek stał się niemal niezauważalnie mały i wydawał się tym mniejszy, że samotny. Przyzwyczajeni do ziemskiej skali ludzie czuli się w pobliżu Jowisza zdecydowanie źle. Wyczuwali coś złowrogiego, ale me umieliby powiedzieć, co. Szczególnie Karin uroiła sobie, że od rosnącej bez przerwy planety dobiega ku nim głuchy, przytłumiony, dudniący szum. „Złudzenie, to na pewno tylko złudzenie spowodowane przewrażliwieniem” — myślała o tym swoim uczuciu z gniewem, opuszczając sterownię statku. Dałaby wiele, żeby podobnym urojeniem okazały się osobliwe sygnały, które od wielu dni dobiegały do anten statku nie wiadomo skąd. Z niezmierzonej głębi kosmosu, albo… Na razie jeszcze nikt na pokładzie nie odważył się wymówić na głos przypuszczenia, które nurtowało wszystkich niemalże od pierwszej chwili po odebraniu początkowych sekwencji impulsów. Karin otarła dłonią oczy i czoło, usiłując odegnać zmęczenie, któremu uległa po ustawicznym, nieprzerwanym czuwaniu przy przyrządach pomiarowych. Zerknęła w głąb centrali i ujrzała kilkunastu kosmonautów, pochylonych nad rzędami klawiszy i szeregami najeżonych dźwigni, jak uważnie i czujnie śledzą obrazy ukazujące się co chwila na ekranach. W tych poważnych, skoncentrowanych ludziach zaledwie rozpoznała swoich kolegów, którzy jeszcze parę dni temu płatali sobie nawzajem najrozmaitsze psie figle. „Dlaczego komendant nie rozkazał zmienić kursu? — pomyślała z nieoczekiwanym rozdrażnieniem. — Przecież za jakiś czas, jeżeli tego nie zrobią, statek wpadnie w radiowy cień Jowisza, a wtedy skończy się odbiór tajemniczych sygnałów. Chyba każdy głupiec po winien rozumieć, że nie pochodzą one ani z Ziemi, ani z Jowisza, ani nawet z żadnego z jego księżyców”.

Komendant musiał wyczuć jej spojrzenie, bo podniósł głowę i popatrzył na Karin.

— Wiem, co w tej chwili myślisz — powiedział. — Ale przecież nie jesteśmy chyba jedynymi, którzy te sygnały odbierają. Na przykład NIMBUS. Działa również w bez pośrednim pobliżu Jowisza. Wiesz przecież, że Ingo to doskonały radiowiec. Chyba jeden z najlepszych fachowców w całej flocie kosmicznej. On tak samo musiał te sygnały usłyszeć. A skoro inni je odbierają, to czy wolno mi ryzykować manewr SOLARII właśnie tu, w tym cholernym polu grawitacyjnym planetygwiazdy? I nie dość tego, że grozi to upadkiem na jej powierzchnię. W polu o tak monstrualnej sile każda korekta kursu wymaga co najmniej trzykrotnego zużycia paliwa. Oczywiście wiesz, czym to w efekcie grozi…

— Oczywiście wiem… — westchnęła Karin. — Masz rację. To tylko z nadmiaru wrażeń spowodowanych odebraniem tych sygnałów nie potrafię w tej chwili logicznie pomyśleć. Dobrze, że ty za to nie straciłeś głowy.

Statek zbliżał się coraz bardziej do strefy cienia. Zanim jeszcze zapadł w nią ostatecznie, zanim ucichły dobiegające z radiostacji dalekie szumy i trzaski, wszyscy skupili się naokoło głośnika, wsłuchując się uważnie, jakby pragnęli zrozumieć, co nadają w kosmos oddaleni, rozumni bracia ludzi.

Tarkon — poważny najbardziej i najbardziej znany naukowiec biorący udział w wyprawie — powiedział:

— Taak, nie ma chyba już żadnej wątpliwości. To są znaki wysyłane przez istoty rozumne, egzystujące gdzieś daleko, daleko poza naszym systemem słonecznym. Powinniśmy uważać się za szczęśliwych, że to właśnie my je usłyszeliśmy jako jedni z pierwszych ludzi. Tak więc…

Jego słowa zginęły wśród okrzyków tak kobiet, jak i mężczyzn usatysfakcjonowanych, że ich przypuszczenia potwierdza również tej rangi naukowiec. Czuli się szczęśliwi, że jako nieliczni spośród piętnastu miliardów ludzi przeżyli tę najpiękniejszą chwilę w historii ludzkich lotów kosmicznych. Także i Karin poddała się nastrojowi chwili — podbiegła do Tarkona, uścisnęła po przyjacielsku jego rękę. Wszyscy bardzo głośno składali sobie wzajemnie gratulacje; napięcie ostatnich godzin zostało rozładowane w serdecznych objęciach. Wszyscy zgadzali się, że najzupełniej możliwe będzie rozszyfrowanie tajemniczych sygnałów, kiedy już powrócą na Ziemię i przekażą oryginalne nagrania całemu sztabowi naukowców. Ich radość była tak wielka, że przez chwilę nikt nie zwracał uwagi na otaczające ich przyrządy. Trwało to wprawdzie nie dłużej, niż pół, czy nawet ćwierć minuty, ale…

Kącikiem oka Karin dostrzegła, jak komendant SOLARII na ułamek sekundy znieruchomiał, wpatrzony w fosforyzujące tarcze zegarów przed swoją twarzą. A potem z centrali kontroli lotu rozległy się pierwsze przeraźliwe tony alarmu. Na głównym pulpicie sterowniczym rozbłyskiwały — rząd za rzędem — czerwone światełka ostrzegawcze. Wszyscy kosmonauci nie tracąc ani sekundy rzucili się ku swoim fotelom. Zapięcia pasów bezpieczeństwa strzelały głośno raz za razem, bystre spojrzenia ludzi obiegały skale instrumentów, ręce przeskakiwały z dźwigni na dźwignię i z guzika na guzik — nie było nikogo, kto stałby w tym momencie bezradnie.

„Alarm trzeciego stopnia! Alarm trzeciego stopnia!” — głos komputera był spokojny i beznamiętny, ale ludziom wydawało się, że słyszą w nim zdenerwowanie, co oczywiście było tylko złudzeniem, bo komputery nie denerwują się niczym. „Uwaga, ludzie na pokładzie! — ciągnął głos. — Przy zagrożeniu kosmicznym trzeciego stopnia obowiązuje instrukcja numer pięćdziesiąt cztery. Dane szczegółowe: radar oznaczył już miejsce i kurs roju. Rząd wielkości MO pięć do MO dwanaście. Uwaga! Podaję oddalenie: Dziewięćdziesiąt… Osiemdziesiąt siedem… Osiemdziesiąt pięć… Osiemdziesiąt… Siedemdziesiąt sześć… Siedemdziesiąt..; Sześćdziesiąt… Pięćdziesiąt… Czter…”

— Obiekty na kursie kolizyjnym — zameldował jeden z mężczyzn przy ekranach. — Automatyka programowania kursu przeciążona, ale nadal wypracowuje zmianę trajektorii kosmolotu.

Tuż obok Karin siedział nawigator, pochłonięty sczytywaniem podawanych mu co parę sekund koordynat lotu, wypluwanych przez komputer na ciągnących się w nieskończoność, dziurkowanych taśmach.

— Za późno oznaczone położenie roju? — półgłosem zapytała Karin.

— Tak. To wina tego cholernego Jowisza! — zaklął przez zęby nawigator.

Karin zrozumiała, jak do tego doszło. Echa radiowe rozciągniętego roju meteorów nie zostały w porę rozpoznane przez radar, bo do tej pory olbrzymie złomy skalne jak złowrogie pięści kryły się w stożku radiowego cienia Jowisza; jak zamaskowani bandyci zbliżyły się do kosmolotu na nieprzewidzianą odległość. I z każdą minutą zbliżały się coraz bardziej…

— Za dziesięć sekund rozpoczynamy korekcję kursu — oznajmił komendant. — Optymalizacja danych wykazała, że w tej sytuacji jeszcze tylko przedarcie się przez najcieńsze miejsce roju daje nam jakiekolwiek szanse. Na pełny manewr omijania nie wystarczy nam już czasu.

Poprawił się w fotelu, potem sięgnął ku dźwigniom akceleratora zespołów napędowych — jego pięści zacisnęły się mocno na opornych uchwytach, w każdej chwili gotowe do działania, gdyby zawiodła automatyka sterowania i konieczne okazało się przejście na pilotaż ręczny. Było to przygotowanie się do ostateczności, bowiem ludzkie zmysły działają wolniej i mniej precyzyjnie, niż mózg pokładowego komputera.

Rój meteorów przecinający statkowi drogę nie był dotychczas oznaczony na żadnej mapie nieba, ale było to najzupełniej zrozumiałe w pobliżu Jowisza, który swym potężnym polem grawitacyjnym wybijał często roje szczątkowe z ich elips torowych na okołosłonecznych orbitach. Trzeba więc było od początku liczyć się z możliwością takiego nieprzyjemnego, nieoczekiwanego spotkania, bo nawet najdokładniejsze wykresy i najobszerniejsze, najściślejsze tabele nie są w stanie opisać całego kosmosu.