„Cztery…! Trzy…! Dwa…! Jeden…! Zapłon!!! — odliczył komputer. — Count down manewru wymijania!”
W sekcji napędowej na rufie statku kosmicznego błysnął krzaczasty płomień zapłonu, potem włączyły się — niemal od razu na pełną moc — atomowe silniki. Kosmolot skoczył do przodu jak żgnięty potężną ostrogą; zatoczył krótki, ostry łuk, kiedy wypaliły dodatkowe rakiety sterownicze. Dziób statku dotykał prawie pędzących przez próżnię skalnych złomów, kiedy w sterowni padł rozkaz „Ognia!” i dysze miotaczy rozjarzyły się jadowicie zielonym blaskiem. Wystrzelony ładunek unicestwił kilkanaście najbliższych brył. Kolejna, gwałtowna zmiana kursu kosmolotu sprawiła, że siła odśrodkowa wyszarpnęła ludzi z foteli, zawiesiła ich na elastycznych, napiętych sztywno szerokich pasach, przylegających szczelnie do bezwładnych ciał. Potem kolejny błysk z miotaczy — wydawało się już, że niebezpieczeństwo przestało istnieć. Karin uśmiechnęła się do swojego sąsiada, otworzyła usta, żeby o coś zapytać, i wtedy właśnie doszło mimo wszystko do katastrofy!
Potężne uderzenie wstrząsnęło sterownią, wprawiło w wibrację cały statek od ogona po dziób. Wszystko waliło się, trzęsło, dźwięczało przenikliwie, ktoś krzyczał głośno, przeraźliwie, ktoś jęczał, dzwonki alarmowe zabrzęczały dwa tony wyżej, zmieniły się w wycie. Roztrzęsione ludzkie ręce z trudem znajdowały eklery skafandrów, próbowały dokręcać hełmy.
Gdzieś w głębi kosmolotu głucho stęknęły zatrzaskiwane pancerne grodzie. Rozkaz — właściwie bardziej przenikliwy okrzyk, niż słowo — przeleciał przez sterownię. Komendant wyciągnął ramię, schwycił w garść fałdę skafandra któregoś z kosmonautów, który w szoku odpiął pasy i przelatywał teraz bezwładnie przez całe pomieszczenie, obijając się o konsole i pulpity. Uchwycony, potrząśnięty gwałtownie człowiek opanował się, wrócił szybko na swoje miejsce. Komendant zerknął za nim, potem ponownie wpatrzył się w tarczę wskaźnika przed swoją twarzą. Wskazówka cofała się powoli do zerowego położenia. Drugi pilot wychylił się z fotela w jego stronę, więc komendant szybko przykrył dłonią w próżniowej rękawicy tarczę tlenomierza.
Ponowne uderzenie wstrząsnęło pomieszczeniem kontroli lotu jeszcze silniej, niż poprzednio. Światła — nawet te na pulpitach — momentalnie pogasły, jakby zdmuchnął je gwałtownie powiew lodowatego wichru. Karin skuliła się instynktownie, osłoniła głowę ramieniem czując oczywistą bezsensowność tego odruchowego gestu — kiedy w kosmolocie pękają osłony i wręgi, znaczyć to mogło jedynie koniec… Tryumfalny lot poprzez kosmos stawał się wtedy jedynie najkrótszą drogą do piekła.
Olbrzymi meteor przebił środek kadłuba. Obie połowy statku złamały się, obróciły wokół jedynego, ocalałego dźwigara, ustawiły się do siebie pod ostrym kątem, zawirowały gwałtownie. Wyłuskana wstrząsami spośród szczątków kapsuła sterowni uwolniła się z ostatnich wiązań, pomknęła przez przestrzeń wzdłuż stycznej do orbity Jowisza. Trochę w bok od kapsuły pędziła w czarny kosmos pogięta, stalowa belka, jak wystrzelona z katapulty dzida. Na poszarpanym, przyczepionym do niej pasku blachy wślizgiwały się w blask dalekiego słońca litery, których nikt już więcej nie przeczyta: „S — O — L — A — R…”
Oderwany od szczątków blok reaktora pozbawiony chłodzenia i automatycznych zabezpieczeń poczerwieniał jak ogromna, kanciasta wiśnia. Oddalał się coraz bardziej od sterowni, ale w miarę rozpalania masy nadkrytycznej zdawało się, że się przybliża, jaśniał coraz intensywniej, coraz mocniej — przez kilka chwil świecił dosyć jeszcze słabo, a potem błysnął gwałtownie i oślepiająco, jak słońce. Resztki zjonizowanego gazu już dawno rozpłynęły się w próżni, ale ludziom patrzącym w ekrany wydawało się, że nadal widzą w tym miejscu nieznośnie jaskrawy krąg. Jakiś geiger w sterowni zatykał, zaterkotał raptownie i umilkł szybko, jakby przestraszył się panującej wokoło, doskonale obojętnej na wszystkie tragedie czarnej ciszy kosmosu…
Resztki roju meteorów rozepchnięte eksplozją rozproszyły się, zmieniając dotychczasowe orbity. Pod tarczą Jowisza zapanował spokój jak śmierć i tylko rozbitkowie z SOLARII w pozbawionym statyczności, błądzącym w próżni module kosmolotu nadal nie rezygnowali ze swej walki o życie…
Tylko komendant statku kosmicznego
Od czasu do czasu także i komendanci kosmolotów pełnią samotne warty, dyżurując po kilka godzin w sterowniach swoich statków. A Bertram czynił to tym chętniej, że dopóty, dopóki cel — strefa asteroidów — nie został osiągnięty, życie na jego NIMBUSIE przebiegało niemożliwie monotonnie. Tak, że każda warta w sterowni przedstawiała jedynie cenne i chętnie widziane urozmaicenie. Czasami czuł się piekielnie podle, ale tego nie mógł raczej zwalać na nudę, bo też nie nuda ani choroba były przyczynami jego podłego samopoczucia. Jego przygnębienie spowodowane było pewną, ściśle określoną troską. Siedział więc w sterowni zamyślony, z ponurą miną i smętnie gapił się w ekrany. Wtem otworzyły się drzwi i do pomieszczenia kontroli lotu weszła Esther — lekarka pokładowa NIMBUSA. Bertram przeczuł, co to może znaczyć, ale było już za późno — w tej chwili żałował jedynie, że zapomniał zabezpieczyć wejście. Z udawaną obojętnością schylił się szybko nad instrumentami na pulpicie, usiłując dać tym do zrozumienia, że jest niesłychanie zajęty, by w ten sposób uniknąć kolejnej, niemiłej rozmowy o stanie swojego zdrowia.
— Nie powinnaś mi w tej chwili przeszkadzać — powiedział. — Jeżeli już koniecznie musisz, to przyjdź do mojej kabiny trochę później, kiedy skończę dyżur.
— Co się odwlecze, to nie uciecze — Esther wzruszyła ramionami. — Choć na dobrą sprawę możemy tak samo porozmawiać tutaj.
— No tak… — urągliwie mruknął Bertram. — Jestem tylko komendantem. Ze mną każdy może obchodzić się najpodlej, jak tylko chce…
— I czego się złościsz? Bez powodu nie przyszłabym z tobą pogadać.
— O czym? — Bertram ponownie pochylił się nad przyrządami.
— A chociażby o tym, dlaczego komendant statku ostatnio unika uparcie swojej pokładowej lekarki akurat wtedy, kiedy powinien zgłosić się do niej sam na badania okresowe.
— Przesada — mruknął Bertram.
— Taak? — zdenerwowała się Esther. — To dlaczego znajdujesz ciągle nowe wymówki? Skoro tylko gdzieś mnie zobaczysz, albo uciekasz, udając, że masz coś niesłychanie ważnego do zrobienia, albo zaczynasz z pierwszym lepszym członkiem załogi niesamowicie ożywioną dyskusję o byle jakim problemie, który przyszedł ci akurat na myśl. Wydaje mi się, że coś ukrywasz.
— Ależ tak — wpadł jej Bertram w słowo. — O tu, na piersi. Testament swojego prapradziadka — zakończył ironicznie.
— Czy z tego powodu stale chodzisz niewyspany? — ton Esther stał się łudząco podobny do tonu głosu Bertrama. — A ta troska, którą masz wypisaną na twarzy, pochodzi zapewne z tej samej przyczyny. Unikasz mnie tak dokładnie, że aż sprawdziłam nawet w regulaminie lotów, czy istnieje jakaś możliwość udzielenia ci nagany dyscyplinarnej. Niestety, nie przewidziano żadnego paragrafu opisującego taką możliwość. Widocznie zakładano z góry, że komendanci statków pod każdym względem będą dla załogi przykładem. Również i w poddawaniu się medycznemu nadzorowi…
— Ja także zaglądałem do regulaminu — odpowiedział Bertram — i wyczytałem, że zmarszczki ze zmartwienia nie są chorobą, a tym samym wcale nie masz podstawy, by usiłować zajrzeć mi do gardła.
— Bo też twoje gardło interesuje mnie najmniej ze wszystkiego.