— Myślę jednak…
— Problem tkwi w czym innym — przerwał jej Bertram. — Ingo rzeczywiście jest jedynym człowiekiem, który z nas wszystkich ma bodaj zielone pojęcie o tym, jak mogłoby wyglądać owo nieznane niebezpieczeństwo, które grozi nam tak samo, jak przed dwoma miesiącami groziło SOLARII. I chyba tylko on może rozpoznać je dostatecznie wcześnie.
— Nadal wydaje mi się, że całe twoje rozumowanie jest pozbawione jakichkolwiek racjonalnych podstaw — wtrąciła Esther.
— Bo nie czytałaś artykułów Ingo, zamieszczonych nie tak dawno w fachowej prasie.
— Ingo? W fachowej prasie? — Esther uśmiechnęła się z lekceważeniem. — Przecież on do tej pory umiał jedynie robić kolegom zabawne kawały. Może tym razem postanowił zrobić kawał na trochę większą skalę? O ile go znam, byłby zdolny nawet i do czegoś takiego.
— Wiesz, to się zabawnie składa — Bertram uśmiechnął się, usiłując opanować rosnący gniew. — Swojego czasu bardzo interesowałem się podobnymi problemami. Mogę nawet powiedzieć, że stałem się pod tym wzglądem dość dobrym fachowcem. Dlatego mogę zrozumieć to zagadnienie, o którym Ingo napisał.
— Zagadnienie. Od razu zagadnienie… Ciekawe, jakie?
— Chodziło mu o specyficzne warunki załamywania się niektórych rodzajów fal. Przede wszystkim tych, które są nam najsłabiej znane, czyli milimetrowych. Problem interferencji i zniekształceń częstotliwości, w powiązaniu z techniką przesyłania ich w przestrzeni transsolarnej.
— W porządku — Esther zrobiła minę świadczącą o tym, że prawie nic nie zrozumiała z tego, co przed chwilą powiedział Bertram. — Ale co z tego? Jaki dla nas pożytek?
— Mam przeczucie…
— Znowu te twoje przeczucia — jęknęła Esther.
— Nie przerywaj — zmarszczył brwi Bertram. — Mam przeczucie, że Ingo jest na tropie tajemnicy, która i dla nas może mieć ogromne znaczenie. Podejrzewam, że katastrofa SOLARII tylko wtórnie spowodowana była zderzeniem z rojem meteorów. Pierwotną przyczyną całego zajścia musiało być jakieś nieznane promieniowanie, które wpłynęło ujemnie na wydajność reaktora i zespołów napędowych, nie mówiąc już o ludzkiej psychice, jest to wprawdzie moje, jeszcze nie udowodnione, przypuszczenie, ale…
— Tak, tak, rozumiem cię doskonale — Esther ponownie przerwała mu bezceremonialnie i mówiła dalej tak, jakby nadal nie przemawiała do niej tragiczna wizja kilkunastu zrozpaczonych ludzi, uwięzionych w szczątkach kosmicznego statku. — Rozumiem twoje troski. Jesteś przecież komendantem, który nie tylko zna na pamięć przepisy, ale jest prócz tego człowiekiem obdarzonym olbrzymią intuicją — mówiła już stojąc w drzwiach gotowa do wyjścia — ale ta właśnie intuicja powinna ci także podpowiedzieć, że przede wszystkim musisz się porządnie wyspać. Wiesz, przyniosę ci doskonałe tabletki…
Bertram ponownie pochylił się nad przyrządami, wzruszając nieznacznie ramionami.
Niesłyszalny radiotelegram
Drzwi sterowni uchyliły się, zamknęły — Ingo nie zadał sobie w pierwszej chwili nawet najmniejszego trudu, by obrócić głowę. Był za bardzo zajęty sprawdzaniem swojej nowej metody radioodbioru, opracowanej dla doświadczalnego układu.
— Przyszedłeś mnie zmienić? — zapytał tylko. — Przecież mój dyżur wcale się jeszcze nie skończył.
Odpowiedzią było jedynie nieokreślone, niewyraźne mruknięcie.
— Zawsze myślałem — Ingo mówił dalej, nie zrażony nieprzyjemnym pomrukiem — że czas w kosmosie płynie o wiele wolniej, niż na Ziemi. Ale, jak teraz widzę, tata Einstein musiał się nielicho pomylić, kiedy mówił o relatywnym wydłużaniu się czasu. Wręcz przeciwnie. Tutaj mija on szybciej, niż gdziekolwiek indziej.
Za jego plecami panowało uparte milczenie, więc Ingo przechylił na bok całe skonstruowane przez siebie urządzenie i w skupieniu podłączył końcówki dodatkowego czujnika między dwa pola odbiorcze zasilanych ze stosu bloków. Ktoś za jego plecami zaczął nerwowo chodzić z kąta w kąt. Potem odgłos kroków ścichł na chwilę.
— Zaczynam wątpić, czy w kosmosie są w ogóle jakieś gwiazdy — Ingo usiłował zażartować. — Sądząc po otrzymanych szumach, we wszechświecie zamiast wesołych słońc latają tylko gromady zwariowanych, świszczących myszy.
Kroki odezwały się znowu. Ostrożne, czujne stąpnięcia coraz bliżej fotela, w którym siedział Ingo. Mimo skupienia poczuł, że ktoś zagląda mu przez ramię, więc podniósł na sekundę wzrok, ogarnął szybkim spojrzeniem twarz stojącego za nim człowieka. Był to — jak Ingo domyślał się od początku — Sven, który przyszedł na zmianę dyżuru trochę wcześniej, aniżeli powinien.
— No, to znaczy, że mogę nareszcie pójść spokojnie spać — powiedział radiowiec. — Chciałbym jeszcze tylko po sobie posprzątać. Aha! Wszystkie istotne uwagi na temat dyżuru nagrałem na płycie magnetomolekularnej w książce pokładowej. Włącz ją, a wtedy sam zorientujesz się najlepiej.
— Zostaw ten kram w spokoju. I tak niczego ruszać ci nie będę — niechętnie mruknął Sven. Myślami był daleko od sterowni NIMBUSA. Minęły długie dwa miesiące od chwili, kiedy oficjalnie uznano wersję katastrofy SOLARII i przesłano ją do wszelkich zakątków ludzkiego kosmosu. Ale dla niego znaczyło to o wiele więcej, niż dla wszystkich innych ludzi, bo katastrofa SOLARII dla niego była przede wszystkim wypadkiem, w którym Karin poniosła śmierć. Sven nie rozumiał, nie chciał zrozumieć tego, że żaden statek z kosmicznej floty nie odebrał ani śladu radiowego wołania o pomoc. Nadal sądził, że przyczyną takiego stanu rzeczy było przede wszystkim niedbalstwo wszystkich zatrudnionych we flocie radiowców. A najbardziej — według niego — winien był radiowiec z NUCLEONICA. Ze statku, który znajdował się wtedy najbliżej miejsca katastrofy. Do niedawna Sven nie znał człowieka, który pełnił wtedy dyżur w sterowni NUCLEONICA, lecz już wtedy nienawidził go, jak nikogo we wszechświecie. Uważał go za kogoś najbardziej odpowiedzialnego za śmierć Karin. Bo przecież gdyby tamten pełnił służbę jak należy, to odebrałby jakieś wołanie o pomoc. Svenowi nie mieściło się w głowie, że cały, ogromny kosmolot mógłby ulec zagładzie w ciągu tak krótkiego czasu, że nawet na wołanie o pomoc by go nie starczyło. Więc gdyby radiowiec na NUCLEONICU… — a parę dni temu Sven dowiedział się, że tym człowiekiem był właśnie lecący z nim razem Ingo. Nikt, nikt na statku nie potrafiłby zrozumieć, ile wysiłku kosztowało Svena opanowanie się na tyle, by nie skoczyć ku Ingo z pięściami. Albo…
Sven patrzył bezmyślnie na układ na stole i nagle… Nagle narosło w nim straszliwe podejrzenie. Pochylił się, zajrzał Ingo w oczy, zapytał go przez zaciśnięte zęby:
— Ingo. Przecież wy z pewnością wiedzieliście od razu, jak to było z katastrofą SOLARII, czy tak?
Ingo udał, że nie widzi zdenerwowania Svena. Odpowiedział mu łagodnie i spokojnie:
– Że od razu zauważyliśmy, to przesada. Zgodnie z planem nawiązywaliśmy z nimi kontakt radiowy co dwadzieścia cztery godziny — tłumaczył. — Ale w ciągu ostatnich kilku dni, nim się to nieszczęście zdarzyło, załoga SOLARII meldowała się za każdym razem tylko na bardzo krótkie chwile. Nawet nie chcieli ze mną pogadać dłużej, tak jak zwykle. Odniosłem wrażenie, że tajemnicze sygnały z głębi uniwersum absorbują ich jeszcze mocniej, niż mnie. A potem…
— Co? Co było potem? — Sven rzucił pytanie zduszonym głosem, w jego oczach płonęły jakieś dziwne, nieprzyjemne ogniki. — Gadaj…