W tym czasie kształt obiektu rzucany na ekran radaru stał się o wiele wyraźniejszy — ku olbrzymiemu zaskoczeniu patrzącego nań człowieka obiekt stał się podobny do ogromnej cyfry — arabskiej jedynki opatrzonej mysimi uszami. Nie, to zdecydowanie nie był kształt przyzwoitego, normalnego asteroidu. Najzupełniej nie wyglądało to na samoistny twór natury. A skoro tak…
Ingo zrozumiał, że dziwny obiekt musi być tworem sztucznym. To nie ulegało żadnej wątpliwości. Co innego natomiast sprawiło, że Ingo na parę sekund zamyślił się głęboko — ten niesamowity, trochę karykaturalny kształt. Jeszcze nigdy nie widział podobnego statku. Coś takiego istnieć nie mogło — ale czy to miało znaczyć, że radar kłamie? Że pokazuje coś, czego wcale nie ma? A może…
— A może „to” ma coś wspólnego z sygnałami, które ostatnio złapałem? — pomyślał Ingo. — Jeżeli to „coś” okaże się międzygwiezdnym statkiem przestrzennym z przedstawicielami obcej, nie ludzkiej rasy na pokładzie…
Z wrażenia zaparło mu dech — dopiero po kilku długich sekundach zdołał otrząsnąć się z niebotycznego zdumienia i odrętwienia. A potem skoczył ku przyciskowi wewnętrznego alarmu, skoczył tak szybko, jakby zapalił się na nim kombinezon.
Jeszcze nie ucichły ostatnie dzwonki, a już wszyscy członkowie załogi znaleźli się na swoich stanowiskach roboczych — w strefie asteroidów podobna szybkość reakcji jest niesłychanie ważna. Częstokroć zależy od niej nie tylko życie poszczególnych ludzi, ale i istnienie całego statku.
Zadyszany komendant wpadł do sterowni, z trudem łapiąc powietrze. Sapał głośno, lecz kiedy Ingo zameldował mu o zbliżaniu się obcego statku kosmicznego, jego sapanie urwało się na dobre pół minuty. A potem wszyscy stłoczyli się przy ekranie radaru, chłonąc, niemal pożerając oczyma ten nierealny, niemożliwy kształt, zbliżający się ku ich statkowi jak kosmiczne widmo. Początkowe sceptyczne uśmieszki pogasły, kiedy wszyscy zobaczyli dokładnie zbliżający się, rosnący na ekranie statek.
Trajektorie obu kosmolotów zbiegały się pod kątem ostrym. Nawigator rzucił się ku swojemu pulpitowi. Momentalnie otworzył na pełną moc wszystkie przepusty zasilania komunikatorów i wołał na wszelkich możliwych zakresach i długościach faclass="underline"
— Pozdrawiamy was, przybysze z daleka. Cieszymy się bardzo ze spotkania z wami, ale zboczcie ze swego kursu! Zmieńcie trajektorię lotu!
Bertram chwycił go za kryzę skafandra, szarpnął, wgniótł w fotel.
— Wszyscy na miejsca! — rozkazał. — Przypiąć się pasami! A ty się nie wygłupiaj — zwrócił się do nawigatora. — Przecież to bezsens. Skoro tam lecą obce istoty, to i tak zapewne nie są w stanie zrozumieć tego, co wykrzykujesz. A w każdym razie na pewno nie od pierwszej sekundy po spotkaniu. Czy sądzisz, że sygnały akustyczne, którymi modulujesz falę nośną radiostacji, są jedynym sposobem porozumiewania się istot rozumnych we wszechświecie?
— Racja — pomyślał Ingo. — Równie dobrze te istoty mogą porozumiewać się na przykład zmianą koloru, albo diabli wiedzą, czym jeszcze. Tylko dlaczego w takim razie wysyłały w przestrzeń sygnały o sekwencjach uchwytnych dla ludzkiego ucha?
— Ustal, czy dają jakikolwiek znak życia — rozkazał mu Bertram. — Postaraj się to zrobić maksymalnie szybko.
— W porządku, komendancie. Ciekawi mnie tylko, jak poznać dawane przez nich znaki życia? — Ingo patrzył przez chwilę bezradnie.
— Na początek postaraj się ustalić, czy oni, tak samo jak my ich, namierzają nasz statek radarem.
Ingo kręcił dłuższą chwilę wszystkimi pokrętłami na swoim pulpicie — skracał i wydłużał zakresy, uaktywniał anteny, zmieniał ich rozpiętość, dobierał wszystkie możliwe kąty ich ustawienia — potem spojrzał na komendanta i mruknął:
— Nic. Nic najzupełniej… A w każdym razie nic, co można by rozpoznać przy pomocy naszej techniki nawet wszystkimi dostępnymi nam metodami.
— Mogą przecież lecieć w stanie hibernacji — odezwała się Esther.
— Bzdura — mruknął Bertram. — Nawet gdyby było tak, jak mówisz, to muszą działać wszystkie automaty ustalające położenie statku w przestrzeni i jego odległość od najbliższych ciał niebieskich. Z naszego punktu widzenia to cud, że jeszcze nie mają dziury na wylot w kadłubie. Ale to tylko z naszego punktu widzenia. I z naszego punktu widzenia powinniśmy zrobić wszystko, żeby uchronić ich przed kolizją tu — w patrolowanym przez nas sektorze strefy planetarnego złomu.
— Sądzę — powiedział Ingo półgłosem — że oni są, mimo pozornego bezwładu, najzupełniej zdolni do samodzielnego manewrowania…
— A ja… — wtrącił się nawigator — myślę, że oni milczą tylko dlatego, że knują jakiś podstęp…
Bertram i Ingo spojrzeli na niego jednocześnie w tej samej chwili, w której nawigator obracał właśnie swój fotel i przełączał sprzężone z miotaczem potężne reflektory na ręczną obsługę. Przed jego twarzą zapalały się jedna po drugiej jadowicie zielone kontrolki pełnej gotowości bojowej wszystkich podzespołów burtowych i dziobowych miotaczy — wyglądało to jak przebiegający przez pulpit jaskrawozielony błysk.
— Sven… — z odcieniem nagany w głosie powiedział Bertram. Nawigator nie odpowiadał, pochłonięty naprowadzaniem celownika na tamten obcy, milczący nieprzyjaźnie kształt. Człowiek siedział w fotelu skulony czujnie, przyczajony jak rozwścieczony tygrys. Mrużył oczy, szukając palcami przycisków na pulpicie sterowania zespołem miotaczy. A kiedy już podobna do uszatej kreski bryła znalazła się dokładnie w centrum krzyża podziałki, dłonie Svena spoczęły — w każdej chwili gotowe — na dźwigniach spustowych. Wydawało się, że szarpnie je za chwilę, uwolni z dysz miotaczy obłoki rozżarzonej plazmy, skieruje je ku obcemu statkowi. Bertram i Ingo jednocześnie odpięli pasy, wstali, cicho podeszli ku wpatrzonemu w przyrządy Svenowi, a potem schwycili go mocno za przeguby, oderwali jego dłonie od spustu. Sven szarpnął się, ale było już za późno — Ingo odpiął pasy na jego piersi i obaj mężczyźni wspólnie wyciągnęli broniącego się zaciekle nawigatora z jego fotela.
— Nie waż się — mruknął Bertram groźnie. — Tego tylko brakowało, żebyś ściągnął nam nieszczęście na głowę. Zabrałem cię ze sobą, żeby dać ci szansę znalezienia Karin, a nie po to, żebyś sobie postrzelał. A gdyby to nie był obcy kosmolot, lecz szczątki SOLARII, strzelałbyś także? Przecież te dziwne uszy na przykład mogą z bliska okazać się rozerwanymi blachami poszycia. No? — potrząsnął nim mocno.
Sven spojrzał przytomniej, zapytał nieufnie:
— SOLARIA? Szczątki? Ależ tak, tak! Bertram! Powiedz…
— Na razie sam nic nie wiem. Uspokój się teraz, poproś Esther, żeby dała ci jakiś zastrzyk.
Sven już zupełnie potulnie usiadł na fotelu pod ścianą, zapatrzył się gdzieś daleko przed siebie, jakby usiłował przeniknąć wzrokiem czarną przestrzeń za pancernymi ścianami kosmolotu.
Ingo wrócił na swój fotel i usiadł machinalnie, lecz nie usiłował już odnaleźć na skalach przyrządów jakichkolwiek śladów radiowej aktywności sunącego obok nich obiektu. Jakieś niejasne podejrzenie zaczęło drążyć jego mózg coraz głębiej.
— Czyżby… — pomyślał — ten uregulowany szum, który od dwóch miesięcy słyszę z głośnika, miał być rozpaczliwym wołaniem o pomoc rozbitków z SOLARII? Ale ten dziwny kształt? Zaraz, zaraz… A gdyby to rzeczywiście były resztki sterowni, ta długa kreska. Ale skąd te uszy? Chyba… chyba że byłyby to szczątki gondol mieszkalnych zgniecione, zdeformowane jakimś potężnym wybuchem…