— Chcecie wyjść z wieżyczek?
— Nie — odparła kapitan po chwili namysłu. — Lepszy diabeł znany niż nieznany.
— Sir, mocne emanacje — powiedział Pruitt. — Mam wrażenie, że są blisko.
— Ogień nadleciał gdzieś stąd, oolt’ondai — powiedział pilot. Delikatnie popchnął drążek sterowy, żeby okręt nie uderzył w zbocze góry. — Mamy wysadzić oolt?
Besonora spojrzał na obraz przekazywany przez zewnętrzne kamery. Zbocze góry było strome i porośnięte drzewami. Żeby wysadzić oolt, musieliby się cofnąć, jednak według mapy niedaleko przed nimi rozciągał się kawatek otwartego terenu i równie dobrze mogi tam wylądować.
— Nie, leć wzdłuż drogi za grzbiet tego wzgórza i tam ich wysadź — powiedział, pokazując kessentaiowi mapą. — W zakolu strumienia, który tu jest nazwany Scotts.
39
Mimo niebezpieczeństwa kapitan Chan rozkazała wszystkim dowódcom swoich czołgów wychylić się z włazów. Gdyby doszło co do czego, prawdopodobnie najbardziej przydatny byłby wzrok. Każdemu z nich przydzieliła własny sektor obserwacji.
Los jak zwykle sprawił, że pierwszą osobą, która wypatrzyła C-Deka, była ona sama. A kiedy zobaczyła, gdzie jest ów okręt, siarczyście zaklęła.
— CEL: C-DEK, DWA TRZYDZIEŚCI, POZIOM: TRZYSTA METRÓW. Do wszystkich dowódców! Zamknąć włazy!
— O cholera, o cholera, o cholera — zaklął Pruitt, rozpaczliwie obracając armatę w tył i opuszczając lufą.
— Strzelaj, kiedy wycelujesz — powiedział spokojnie pułkownik Mitchell.
— Jesteśmy poniżej trzystu mętów, sir — zaprotestowała Kitteket.
— Wiem — odparł pułkownik. — Trudno.
— Ale wie pan, że te pociski mają minimalny dystans uzbrojenia, prawda?
— W dół! W dół! — krzyknął Besonora.
— Lecę w dół! — odparł pilot. — Ale tu nie ma płaskiego terenu, żeby wylądować!
— Fuscirto uut z płaskim terenem! — wściekł się oolt’ondai. — Po prostu posadź go na ziemi! Wszystkie działa: cel, pal!
Jedenaście fasetek dwunastościennych C-Deków wyposażonych było w broń. W przeciwieństwie do Minogów, które miały tylko na jednym boku broń skali kosmicznej, dodekaedry dowodzenia miały na pokładach mieszane zestawy broni ciężkiej i „lekkiej”.
W tym przypadku faseta wymierzona wprost w Bun-Buna wyposażona była w poczwórne działo plazmowe.
— Będzie bolałooo! — krzyknął Reeves, zginając się wpół i zatykając palcami uszy, kiedy działo wreszcie wycelowało w C-Deka.
Pierwszy ładunek plazmy trafił nisko, przebijając koło i ścianę maszynowni. Ładunki plazmy przenosiły olbrzymie ilości energii, ale podobnie jak pociski, które rozpryskują się po trafieniu w ścianę, nie miały zbyt dużego współczynnika penetracji. W tym przypadku plazma rozeszła się po maszynowni, wydatnie podnosząc w niej temperaturę, poza tym jednak nie wyrządziła żadnych szkód. Drugi ładunek zrobił prawie to samo, trafiając nieco bardziej z boku i niszcząc fragment gąsienicy. SheVa została unieruchomiona, ale zdolność manewrowania i tak w tej sytuacji nie była jej potrzebna.
Trzeci ładunek trafił w górny pokład silnika — ponad siedem metrów stali wyparowało. Czwarty strzał chybił.
Potem nadeszła kolej na Bun-Buna.
— CEL!
— OGNIA!
— POSZŁO!
Zanim Pruitt wykrzyknął „poszło”, pocisk trafił już C-Deka, idealnie w środek w pionie i nieco w prawo w poziomie.
Przebił zewnętrzną warstwę pancerza. Te jego fragmenty, które nie zamieniły się w plazmę i lotny uran, siła trafienia wepchnęła w głąb okrętu.
W tym momencie większość głowic zdetonowałaby ładunek antymaterii. Jak jednak zauważyła Kitteket, pociski miały minimalny dystans uzbrajania, wynoszący sześćset metrów. Zamiast tego więc w połowie drogi przez okręt pocisk roztrzaskał osłonę ładunku. Z zewnątrz wyglądało to zupełnie jak wybuch antymaterii, w rzeczywistości jednak był to bardzo szybko rozprzestrzeniający się zapłon.
— Huuu! — zawołał z ulgą Pruitt. Nie było wielkiego wybuchu, tylko jęzory plazmy zaczęły wyskakiwać ze wszystkich otworów. Niektóre liznęły SheVę, ale kiedy do niej dotarły, były już tylko ścianą zwykłego ognia i nie były w stanie uszkodzić Bun-Buna. — Królik znów uderzył!
— Kapitan Chan, jest tam pani jeszcze? — spytał Mitchell.
— O tak — odparła dowódca MetalStormów. — Już strzeliliście?
— Sir — powiedziała Kitteket — siły na przełęczy dostają cięgi. Straciłam łączność z majorem Andersonem i ze wszystkimi nadajnikami pojazdów oprócz jednego. Według ich ostatnich meldunków na przełęczy są jeszcze jacyś Posleeni. Zwiadowcy milicji twierdzą, że widzą tam słupy dymu i wybuchy.
— Proszę dalej próbować ich wywołać. I proszę spróbować złapać kogoś po stronie Asheville, może oni dadzą radę oczyścić przełęcz.
— Tak jest, sir. Część zwiadowców zmierza w tamtym kierunku, aby zobaczyć, co mogą zrobić.
— Dobrze — powiedział Mitchell, nie dodając „z braku laku…”. — Czy ktoś widział Indy? Albo wie, jakie odnieśliśmy uszkodzenia?
— Odpowiedź na to pytanie brzmi: leżymy na obu łopatkach, sir — odparła chorąży, wynurzając się z luku maszynowni. Twarz miała usmarowaną sadzą, ale wyglądała na całą i zdrową. — Po prawej stronie całkiem straciliśmy gąsienicą, prawdopodobnie mamy też uszkodzoną sekcję pędną. W boku czołgu, tam, gdzie było koło napędowe, zieje teraz wielka dziura. Możliwe, że dostaliśmy też w jedną z rozpór podpory armaty. Ale wygląda na to, że tym razem wszystkie silniki ocalały.
— Całe szczęście.
— A więc mówi pan — powiedział Pruitt z jadowitym uśmiechem — że leżymy na obu łopatkach i jesteśmy otoczeni, a jedyne siły w okolicy — goście, którzy normalnie zatrzymaliby około miliona idących na nas doliną Posleenów — są właśnie wyrzynane, kiedy próbują, wyrzucić ich z przełęczy?
— Mniej więcej — przytaknął Mitchell.
— Na Jowisza, trafnie to ujął — zgodziła się Kirteket.
— Ładnie nas podsumowałeś, Torg — dodał Reeves.
— Chciałem tylko, żeby wszystko było jasne — oznajmił Pruitt. — Dlaczego ciągle chodzą mi po głowie słowa „mamy przejebane”?
Plutonowy Buckley rozważał swoją sytuację, wyglądając z rowu. Kiedy chaos trochę się zmniejszył, stało się jasne, że ostrzał spod wiaduktu wcale nie jest bardzo silny. Naliczył może trzy wyrzutnie rakiet, dwa ciężkie działka plazmowe i trochę, ale nie za wiele, karabinów magnetycznych. Strzelb chyba wcale nie było.