Joe zaczekał, aż spodziewana nawała ognia osłabnie, po czym wychylił się zza betonowego wspornika i wywalił ze swojego AIW wszystkie pięć granatów najszybciej, jak potrafił naciskać spust. Posleeni zaczęli strzelać, zanim jeszcze się schował, ale poprzez jazgot karabinów magnetycznych — wszystkie plazmówki chyba ucichły — Buckley słyszał grzmiącego w równych odstępach czasu barretta. Odpiął z uprzęży następny granat i cisnął go mniej więcej w stronę okopu, przeładowując AIW. Jeszcze jedna seria powinna wystarczyć.
Zarepetował granatnik i wychylił się zza betonowej osłony w chwili, kiedy trafiła w nią hiperszybka rakieta.
Thomas zaniknął oczy, ale było już za późno — znów stracił wzrok. Mrugając poprzez łzy, dostrzegł jednak, że Posleeni zginęli. Nie był do końca pewien, co wybuchło pod wiaduktem, ale jego północna część również się zawaliła i leżała teraz przechylona na zachód, blokując mu pole ostrzału. Wyglądało na to, że eksplozja rozwaliła na pół środkowe zachodnie przęsło. Pod spodem mogli być jacyś Posieeni, ale to już nie miało znaczenia. Droga była tak zablokowana, że do jej oczyszczenia potrzebny byłby ciężki sprzęt.
Posleeni już nie strzelali, wiec uznał, że pora zwlec się na dół. Wstał, ale natychmiast ugięło się pod nim kolano.
— Tak to jest, gdy człowiek jest stary, tłusty i zmęczony — mruknął.
Usiadł na drzewie i pokręcił głową. Niech ktoś inny zajmie przełęcz. On tu posiedzi i zaczeka, aż przestanie go boleć noga.
Epilog
Cally upchnęła ostatnią paczkę w plecaku i przygotowała się do wyjścia z jaskini. Skrytka Cztery była zaprojektowana jako magazyn wszystkich materiałów potrzebnych do ucieczki. Po wypłakaniu oczu i odespaniu nocy Cally starannie przygotowała się do długiej podróży. Jej trasa wiodła przez rejon Coweeta, potem na przełaj do autostrady 64 — zakładając, że jest wolna — a później na zachód, do umocnień wokół Chattanooga.
Nadeszła pora wymarszu, ale Cally ciągle jeszcze się wahała. Chociaż znalazła zwłoki Papy O’Neala, wciąż nie mogła uwierzyć, że już go nie ma, że jego życie dobiegło końca. Chciała jeszcze tylko jednej sprzeczki, jeszcze jednego poranka. A opuszczenie jaskini było pogodzeniem się z faktem, że już nigdy więcej nie będzie farmy i już nigdy więcej nie będzie Papy O’Neala.
W końcu postawiła plecak na ziemi i wyciągnęła książkę. Jedzenia i wody miała tu na rok, a jaskinia, położona w odludnej okolicy, była bezpieczna.
O odejściu pomyśli jutro.
Obserwujący ją ze sklepienia groty Himmit wzruszył ze zdumienia ramionami. Dziewczynka już miała iść, kiedy nagle się zawahała. Dla Hirnmita takie zachowanie nie miało sensu. Ale właśnie dlatego ludzie byli tak niesamowicie fascynujący, że robili różne rzeczy bez żadnego widocznego powodu.
Przygotował się na długie czekanie. Ale Himmici byli w tym dobrzy. A któregoś dnia z tego wszystkiego urodzi się piękna opowieść.
Mosovich zatrzymał się, kiedy Mueller podniósł zaciśniętą pieść i przysiadł na piętach. Potem sierżant przekrzywił głowę — Jake też usłyszał ten. dźwięk. Przed nimi płynął duży strumień należący do Laboratorium Hydrologicznego Coweeta; szum wody zagłuszał inne odgłosy. Ale mimo to gdzieś niedaleko słychać było słaby kobiecy śmiech.
Wendy usiadła, plując wodą, i opuściła MP-5, którego udało jej się nie zamoczyć.
— Bardzo śmieszne, Shari — warknęła, dygocząc. — Ta woda jest zimna jak cholera.
Widzę — odparła kobieta ze śmiechem. — Każdy by to zobaczył.
Wendy także nie potrafiła opanować chichotu. Jej ubranie nosiło ślady ucieczki z Podmieścia i przedzierania się przez górskie zarośla. Woda i cienki materiał jej bluzki sprawiały, iż z daleka widać było, że marznie.
— Wyglądam jak dziewczyna z rozkładówki — powiedziała, kręcąc głową.
— Jeszcze jak — stwierdził Mueller, wychodząc z zarośli i zsuwając się po zboczu w dół. — Szkoda, że nie mam aparatu.
— Jezu! — krzyknęła Shari, obracając się na pięcie. — Nie rób tego!
Mueller podniósł ręce, widząc trzy wycelowane w niego lufy.
— Cześć, przyjaciele.
— Boże, Mueller, nigdy nie sądziłam, że to powiem — rzekła Wendy, wstając i opuszczając pistolet maszynowy — ale pana widok jest rozkoszą dla moich umęczonych oczu.
— I wzajemnie — odparł sierżant i zerknął na Shari. — Kim jest… Shari?
— To długa historia — powiedziała Elgars, podnosząc ręką. — Idziemy do magazynu O’Neala. A wy?
— Mieliśmy przeprowadzić rozpoznanie Gap — odparł Mosovich, wychodząc z krzaków kawałek dalej. — Poruszamy się dość szybko i sprawnie.
— Poruszaliście się — powiedziała Elgars. — My też poruszamy się szybko, ale przydałaby nam się jakaś pomoc. Padło na was.
— Pani kapitan — oznajmił surowym tonem starszy sierżant sztabowy. — Nasze zadanie dostaliśmy od Dowódcy Armii Kontynentalnej.
— Dobrze — odparła, wskazując na jego przekaźnik. — Proszę go wywołać. Powiedzcie mu, że porwała was gromada dziewczyn z dziećmi i że wam się to zupełnie nie podoba.
— Mam przeprowadzić rozpoznanie ~ zaprotestował Mosovich. — Nie mogę tego robić, wlokąc za sobą gromadę, uciekinierów!
— Tak? — powiedziała Wendy. — To niech pan uważa.
Plutonowy Patrick Delf przesuwał swój AIW z boku na bok, wypatruje przez noktowizor celów. Teren wokół wiaduktu Blue Ridge był zasłany sygnaturami cieplnymi, ale żadna z nich sienie ruszała. Większość była nie do rozpoznania. Plutonowy szedł ostrożnie przed siebie, szukając stopami pewnych punktów oparcia na zasłanej gruzem drodze i wypatrując zagrożenia. Ale niczego nie dostrzegał Obie połowy wiaduktu, wbrew doniesieniom wywiadu, byty zburzone.
Podszedł bliżej, machnięciem ręki każąc reszcie swojej drużyny rozproszyć się. Zwiadowcy rozsunęli się w tyralierę — każdy z nich wypatrywał Posleenów, ale niczego nie dostrzegał.
W cieniu pod wiaduktem znaleźli okop pełen martwych obcych. Większość z nich była zbyt zwęglona, by dociec, co ich zabiło, kilku jednak miało dziury po wielkokalibrowym karabinie, przypuszczalnie snajperskim.
Środkowy wspornik wiaduktu został wysadzony u podstawy. Wyglądało na to, że został trafiony z broni ciężkiej, prawdopodobnie plazmy albo hiperszybkiej rakiety, i to z posleeńskiego okopu. To zupełnie nie trzymało się kupy, chyba że któryś z obcych dostał małpiego rozumu. Na podstawie wspornika stygła jakaś gęsta ciecz, ale plutonowy nie był pewien, co to jest, dopóki nie przyklęknął na jedno kolano, nie potarł jej i nie powąchał palców. Zapach ludzkiej krwi, w przeciwieństwie do posłeeńskiej, był bardzo charakterystyczny.
— Sir, mówi plutonowy Delf — powiedział, włączając swój komunikator. — Przełęcz czysta, jakiś biedny drań dotarł aż tutaj, a potem dał się rozsmarować rakietą. Ale rakieta rozwaliła wiadukt i strzeliła plazmą z powrotem w Posleenów; są załatwieni.