— Czy ktoś jeszcze przeżył? — spytał dowódca brygady.
— Jak dotąd nikt. Nie wygląda to dobrze. Nie byliśmy jeszcze po drugiej stronie wiaduktu, ale widać stąd jakieś pojazdy, sir. Widzę trzy abramsy i dwa bradleye, same wypalone skorupy. Przełęcz jest zatarasowana zwalonym wiaduktem, drogę blokują wraki. Ale Posleenów nie ma. Ci, co ocaleli, nakopali im do dupy.
— Przyjąłem — powiedział cicho pułkownik. — Czy mogę bezpiecznie wysłać śmigłowce?
— Nie mogą tego zagwarantować, sir. Nie wiem, co jest w dolinie.
— Według Dowództwa Wschód, tylko nieźle wkurwiona SheVa. Wysyłam śmigłowce po tych, których tam znajdziecie. Dokończcie rozpoznanie i wracajcie. Ale uważajcie, do Rabun Gap droga daleka.
Cholosta’an pokręcił głową. Mimo drugiej pary powiek i umiejętności zwężania źrenic był pewien, że ma uszkodzony wzrok. Ale lepsze to niż przyszłość, która czekałaby ich, gdyby oolt’ondai postanowił ruszyć naprzód.
— Pożrę ich młode — warknął gniewnie Orostan. Ale nawet młodszy kessentai usłyszał w jego głosie gorycz porażki.
— Skończyły nam się elitarne oolt — przypomniał Cholosta’an. — I wyszkoleni piloci. Nie mamy już tenarali. Oolt’ondar Besonotry został zniszczony, a ludzie wkrótce zajmą Balsam Gap. Przeklęci saperzy zniszczyli wszystkie inne drogi wychodzące z tej doliny. A Torason twierdzi, że napotkał opór, nacierając w górę doliny Tennessee. Musimy Się wycofać, póki w ogóle mamy jeszcze jakieś oolt.
— Nie, musimy nacierać — prychnął Orostan. — Zdobędziemy tą przełęcz, I ziemie leżące za nią. Wciąż mamy dość sił. Poprowadź swój oolt naprzód, zbierz wszystkich rozproszonych oolt’os, jakich napotkasz. Uderz na przełęcz! Ja zbiorę wszystko, co zostało w okolicy, i pójdę za tobą.
— Jak sobie życzysz, oolt’ondai — powiedział kessentai.
Machnął na swoich oolt’os i ruszył naprzód. Kiedy przeszedł chwiejny most i zagłębił się w ruiny Dillsboro, skręcił w prawo, kierując się wzdłuż rzeki Tuckasegee.
— Niech Orostan zdycha dla tego swojego „ocalenia rasy” — szepnął kessentai. Jeśli ten świat czegokolwiek go nauczył, to tego, że samo przetrwanie wystarczy. Niech odważni giną „dla dobra rasy”. On, Cholosta’an, po prostu ocaleje.
Tulo’stenaloor pokręcił głową nad raportem z Dillsboro. Przez chwilę rozważał, czy nie rozkazać Orostanowi zaprzestać ataku. Zebranie sił na nowo zabierze mu kilka godzin, o ile w ogóle zostały tam jakiekolwiek siły. W końcu postanowił tego nie robić. Po pierwsze, ten stary idiota prawdopodobnie i tak by go zignorował i zaatakował. Po drugie, spowolnienie sił maszerujących na Gap było tego warte. Po przybyciu metalowych threshkreen chwilowo stracił przełęcz na rzecz ludzi. Ale mając tylko dość dużo czasu, odbije ją z powrotem. Kiedyś skończy im się energia i amunicja, a wtedy ich stamtąd wyprze.
— Proszę tylko o czas.
Mike wyszedł z dziury ziejącej tam, gdzie kiedyś była tylna ściana jego gabinetu. Nie oglądał się za siebie. Był pewien, że nigdy więcej go nie zobaczy.
Batalion stał w równych szeregach przed promami. Wszystkie dwadzieścia dwa statki wylądowały na placu defilad i były właśnie ładowane bronią i sprzętem, w tym najważniejszymi power packami i lancami antymaterii. Pozostało tylko załadować żołnierzy i być może wygłosić krótką mowę.
Problem polegał na tyra, że nawet „zieloni” wiedzieli, iż lecą na samobójczą misję. To była ważna samobójcza misja, trudno było wyobrazić sobie ważniejszą. Ale byłoby to niezwykłe zrządzenie losu, gdyby ktokolwiek z nich przeżył.
Do tego dochodził fakt, że nawet „zieloni” w ciągu ostatnich dwóch do pięciu lat praktycznie bez przerwy brali udział w operacjach bojowych. To byli żołnierze, którzy szli w ogień z otwartymi oczami. I większość z nich słys2ała już wcześniej mowy majora.
Ale to była taka ich mała tradycja.
Mike zdjął hełm, kazał przekaźnikowi wzmocnić głos i stanął przed swoim batalionem.
— Dwudziestego piątego października tysiąc czterysta piętnastego roku niedaleko Calais we Francji mała gromada Anglików pod wodzą angielskiego króla Henryka Piątego stawiła czoła całej francuskiej armii. Bitwę tę nazwano Azincourt, a miała ona miejsce w dniu Świętego Kryspina. Chociaż Francuzi mieli przewagę liczebną pięciu do jednego, Anglicy zadali lepiej uzbrojonemu i opancerzonemu wrogowi straszliwe straty, tym samym wygrywając bitwę. Wystąpienie króla Henryka William Szekspir przerobił później na słynną „mowę z dnia św. Kryspina”.
— W całej historii ludzkości małe oddziały stawiające czoła przeważającym siłom wroga były zapamiętywane w pieśniach. Grecy pod Maratonem pokonali Persów, którzy mieli przewagę liczebną stu do jednego. Rodezyjska drużyna SAS przypadkowo natknęła się na przegląd pułku partyzantów i wszystkich wybiła. Bohaterotwie spod Termopil. Z Alamo. Siódma Kawaleryjska…
O’Neal przerwał i rozejrzał się po milczących pancerzach o pustych, pozbawionych emocji przyłbicach. Wiedział z doświadczenia, że ponad połowa jego ludzi właśnie układa e-maile, słucha muzyki albo szuka nowych, lepszych pornosów. Ale co tam, raz się żyje.
— Zważywszy na naszą sytuację, ostatnie trzy są chyba najważniejsze — ciągnął, wkładając do ust grudkę tytoniu. Splunął i spojrzał w niebo. — Dzisiaj lecimy zająć i utrzymać przełęcz. Będziemy tam tkwić dotąd, aż zabraknie nam ludzi, zasilania albo amunicji. Nie wiem sam, co będzie pierwsze. Najprawdopodobniej ludzie. My, szczęśliwy krąg, gromadka braci. W przyszłości mężczyźni leżący teraz w swoich łóżkach będą przypominali sobie ten dzień, i wiecie, co będą mówić? „Jezu, jak to dobrze, że nie było mnie wtedy z tymi biednymi dupkami z piechoty mobilnej, bo już bym nie żył”. Ale co tam, raz się żyje; za to właśnie tak dobrze nam płacą. Na pokład.