Выбрать главу

Część Posleenów, którzy znajdowali się w odległości pół kilometra od pozycji piechoty mobilnej, zginęła w wybuchu drugiego lądownika. Pusty obszar szybko jednak został zapełniony przez napierającą hordę. Posleeni jak zwykle nadbiegali gromadą, na oślep, nie przejmując się wrogim ogniem.

Mike rozważał różne scenariusze; jedne były kiepskie, inne jeszcze gorsze. Miał nadzieję, że choć część jego podwładnych przeżyje i utrzyma pozycje do chwili przybycia posiłków. Jednak nawet w takim przypadku miał za mało wsparcia artyleryjskiego, a jego ludzie byli zbyt mocno rozproszeni.

— Zero szans — mruknął do siebie.

— Batalion! — rzucił zdecydowanym tonem. — Skoncentrować ogień krzyżowy na Wszechwładcach. Bravo: zacieśnijcie trochę szyk wokół rogu formacji. Żniwiarze ze wszystkich kompanii: wspomóżcie ich i okopcie się. Medycy i technicy: macie dostarczać amunicję. Zapewnijcie Żniwiarzom możliwość wymiany broni, bo sądzę, że dojdzie do walki wręcz. — Mike przerwał, kiedy pierwszy pocisk śmignął tuż nad jego głową. Przez ostatnie pięć lat zużył już cały arsenał haseł, które mają zachęcać do boju. — Nie mam tylu palców, żeby policzyć nasze szanse, ale jak wygramy, to ustanowimy nowy rekord.

6

Rochester, Nowy Jork, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
08:17 czasu wschodnioamerykańskiego letniego, niedziela, 13 września 2009

Starszy plutonowy Thomas „Mały Tommy” Sunday zdawał sobie sprawę, że za bardzo kocha swoją robotę.

Zeskoczył z platformy tenara i z szerokim uśmiechem strzelił w głowę Posleena, który zaciekle pastwił się nad leżącymi na szczycie wału ziemnego zwłokami żołnierza piechoty mobilnej. Sunday nie potrafił odgadnąć, czy jego towarzysz broni zginął w walce wręcz, czy od strzału z bliskiego zasięgu. Niezależnie od przyczyny pozycje, na jakich okopali się ludzie, były korzystne do obrony i umożliwiały posłanie kilku Posleenów na tamten świat. Sunday sięgnął do tenara i wydobył ze schowka stukilogramową pancerną skrzynkę. Trzymając ją w jednej ręce, ruszył ku szczytowi wału, strzelając do każdego Posleena, który wychylił choć czubek głowy.

Thomas Sunday Junior wstąpił do armii Stanów Zjednoczonych w dzień swoich siedemnastych urodzin. W ciągu kilku lat służby dorósł i zmężniał, a teraz dzięki dwóm metrom wzrostu i stu pięćdziesięciu kilogramom wagi wyglądał jak dokładna kopia jego ojca, który dawniej grał w profesjonalnej lidze futbolu jako obrońca. Dzień siedemnastych urodzin „Małego Tommy’ego” wypadł cztery miesiące po tym, jak Posleeni starli z powierzchni ziemi jego rodzinne miasto Fredericksburg w Wirginii.

Podczas pierwszego lądowania miasto zostało otoczone i odcięte od świata przez czteromilionową armię obcych. Niewielka grupa saperów z batalionu Gwardii Narodowej i ochotnicy przez dwanaście godzin powstrzymywali marsz Posleenów, podczas gdy dla kobiet i dzieci budowano specjalny schron. Kiedy ta straszliwa noc dobiegła końca, obrońcy odpalili specjalny ładunek paliwowo-powietrzny, który zabił wielu obcych, uniemożliwił im przetworzenie ciał zabitych na „thresh”, jak Posleeni nazywali żywność, i zapewnił osłonę resztkom uciekających cywilów.

Pod Fredericksburgiem obcy dostali solidną nauczkę; poczuli szacunek dla symbolu saperów: zamku o dwóch wieżach. Thomas pozostawił za sobą dogasające ruiny i rodzinny dom, i zabrał w podróż swoją dziewczynę i wspomnienia.

Tylko czterech jego przyjaciół z dzieciństwa przeżyło tę hekatombę. Z cywilnych obrońców miasta przetrwała piątka, wliczając w to jego i jego ukochaną. Żaden z członków oddziału, w którym służył Tommy, nie uszedł z życiem. Koledzy i znajomi zostali pod gruzami. Matka i siostra zdołały bezpiecznie ukryć się w Podmieściu w Kentucky. Reszta odeszła na zawsze.

Zniknęli i wszelki ślad po nich zaginął, jakby nigdy nie żyli.

Mały Tommy zachował wspomnienia i palącą żądzę zemsty. Odtąd żył jedynie dla przyjemności, jaką dawało mu zabijanie obcych.

I właśnie tym zajmował się w tej chwili. Leżąc płasko na ziemi, przyciągnął do siebie trupa, aby jego pancerz zapewnił mu osłonę przed wrogim ogniem. Dopiero po chwili odważył się wychylić i szybko rzucić okiem na otaczające go pole bitwy.

— Jezu słodki, muszę przenieść się do innej jednostki — powiedział do samego siebie.

Zbocze było wprost zasłane trupami Posleenów. Z rąk samej piechoty mobilnej zginął co najmniej milion obcych. Pozostali przy życiu Posleeni nie byli w stanie dalej atakować, bowiem w promieniu kilku kilometrów nie było wolnego skrawka ziemi. Wszędzie walały się trupy, czasem nawet leżały w kilkuwarstwowych stertach. Z wyglądu porozrzucanych ciał Sunday domyślił się, że to nie robota artylerii, ale właśnie piechoty. Posleen trafiony z działa był znacznie bardziej niekompletny.

Thomas ustawił na trójnogu działko magnetyczne i przełączył je na tryb ognia automatycznego, po czym otworzył skrzynkę. Wewnątrz znajdowały się cztery magazynki z amunicją, tuzin akumulatorów oraz drugi karabin, który wkrótce był przygotowany do starcia. Thomas spiął po dwa magazynki i podczepił je do karabinów, a następnie zrobił to samo z akumulatorami. Kiedy skończył, zdjął z pleców swój AIW kaliber 7.62 o lufie wymienionej na większy kaliber i poprawił gogle.

— Zabawa dopiero się zaczyna — mruknął pod nosem.

Kuląc się za osłoną wzniesienia, przebiegł kilka metrów do przodu, sprawdzając, czy reszta jego sekcji odpowiednio rozstawiła broń. Każdy z żołnierzy miał własny karabin, a trzyosobowa sekcja sprawowała nadzór nad taką samą jak jego skrzynką. Podczas gdy dwóch żołnierzy osłaniało „technika”, ten rozstawiał broń i szykował ją do walki.

Zasadniczo plutonowy Sunday ustawił broń, której siła ognia była równa połowie siły ognia całego jego zespołu.

Potem usadowił się wygodnie i wyjrzał zza rogu zrujnowanego budynku. Posleeni zaczynali dochodzić do siebie i odzyskiwać animusz, a na to nie można było im pozwolić.

Gwiżdżąc początkowe takty Dixie, Thomas Sunday Junior wziął na cel jednego z Wszechwładców i delikatnie nacisnął spust. Jak cycek.

— Skoro już o tym mowa — mruknął do siebie, kontynuując przerwane rozważania — najwyższy czas ruszyć do Północnej Karoliny.

* * *

Pierwszą rzeczą, jaką zauważyła Wendy, była farba odblaskowa w kolorze najzwyklejszej bieli. Pokój był czysty i schludny. Ściany wykonano z niczym nie udekorowanej plastali. Standardowe tworzywo, używane w większości galaksjańskich budowli, było w stanie odbijać światło, nadając mu praktycznie każdą barwę, jaką można było sobie wymarzyć. Ale jakiś tępy biurokrata z Podmieścia zarządził, że wolno używać tylko czterech kolorów: zielonego, białego, niebieskiego i łososiowego. Światło, które widziała Wendy, było tak białe, że kojarzyło się z ultrafioletem do czyszczenia pomieszczeń. Ponieważ znajdowała się na obrzeżu sektora F, skojarzenie nie było zbyt dalekie od prawdy; sterylny wygląd pomieszczenia i brak ozdób sprawiały, że panowała tu szpitalna atmosfera.

Drugą rzeczą, którą spostrzegła Wendy, była szafka. Szara, niepozorna i upchnięta w odległym rogu pomieszczenia, przypominała zaczajonego mechanicznego trolla. Wykonano ją także z plastali, przez co praktycznie była nie do rozbicia. Właściwie wszystkie zabezpieczenia zostały skonstruowane przez obcych lub z materiałów przez nich dostarczanych, dlatego można je było pokonać jedynie przecinakiem plazmowym lub wiertłem monomolekularnym. Biorąc pod uwagę, że w pokoju była także druga szafa, pojemnik ze stali plastycznej musiał być czymś w rodzaju sejfu.