Cosslainowie pokiwali głowami na znak, że pojęli i zapamiętali polecenia. Ich trójkątne kły rozgryzały twarde racje żywnościowe niczym glebogryzarka.
— Świetnie — powiedział Cholosta’an. Wszyscy oolt’os wyglądali na dobrze odżywionych i zdrowych, więc nie pozostało mu nic więcej do roboty.
— Dobrze się spisałeś — powiedział Orostan.
Cholosta’an obrócił się. Oolt’ondai podszedł tak cicho, że młody kessentai nie usłyszał jego kroków.
— Czym mogę służyć, Oolt’ondai?
— Dbasz o swoich Polmos. Wielu kessentaiów, zwłaszcza tych młodszych, nie troszczy się o poddanych. Miło widzieć, że nie jesteś jednym z nich.
— Oni nie są w stanie zadbać o siebie — odparł Cholosta’an, zastanawiając się, dlaczego oolt’ondai w ogóle zwraca na niego uwagę.
— Pozwól, że o coś spytam — rzekł Orostan i nakazał gestem młodszemu kessentaiowi, aby ruszył za nim. Nowo wydrążona jaskinia rozbrzmiewała głosami Polmos oraz przeżuwaczy. Była to zaledwie niewielka część większej całości, która miała ukryć pod ziemią cały lęg Posleenów, z dala od szpiegujących oczu na niebie i ludzkiej artylerii. Z uwagi na ciągle rosnącą liczbę młodych oraz pędzonych głodem kessentaiów praca nad powiększaniem siedziby trwała bez ustanku.
Oolt’ondai zabębnił palcami po ozdobnym napierśniku, idąc pomiędzy tysiącami oczekujących Polmos. Zbici w ciasny tłum, tworzyli ciągnące się jak okiem sięgnąć morze, które falowało i rozstępowało się przed idącą dwójką. Biła od nich zadziwiająca mieszanka woni, zapach stada, które bez ustanku trwa w stanie wojny o przeżycie i zdobycie wyższego statusu. Te dwa instynkty nigdy nie zostały wykorzenione ze świadomości Posleenów. Podczas gdy Polmos czekali posłusznie na rozkazy, nie sprawiając najmniejszych kłopotów, kessentaiowie, którzy wybijali się z tłumu postawą i bitnością, byli źródłem problemów. Pomimo wysyłania ich na patrole ciągle wdawali się w bójki i szulerskie awantury, co mogło stać się zarzewiem poważnych kłopotów. Gdyby w jaskiniach doszło do walk, na przykład z użyciem broni palnej, mogłoby to oznaczać dla całej kolonii zagładę.
— Rozejrzyj się dookoła i powiedz mi, ilu z tych kessentaiów dba o swoje oolt bardziej niż tylko rzucając im kilka ochłapów dla zaspokojenia głodu?
— Niewielu — odparł Cholosta’an. — Widzę wielu oolt, którzy są niedożywieni, a ich ekwipunek popadł w ruinę. Jestem pewien, że ich kessentaiowie mają kłopoty, ale wątpię, aby nie było ich stać na zakup nowej broni.
— Masz całkowitą rację — przytaknął ze złością Orostan. — Grupa nie może naprawić czy ulepszyć każdego kawałka złomu, którego ci biedacy używają do walki, ale posiadamy wystarczającą ilość thresh’c’oolt dla każdego. To nie moje zadanie troszczyć się o pojedyncze oolt. Ludzie powiedzieliby „To nie moja sprawa". Dlaczego więc upewniam się, czy twój oolt jest w dobrej kondycji? I dlaczego ty… cieszysz się moją protekcją?
— Cóż… Ja… — Młody kessentai nie wiedział, co powinien odpowiedzieć. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że tak naprawdę nikt mu nie powiedział, iż powinien troszczyć się o swój oolt. To było dla niego… naturalne. Dzięki swoim podwładnym miał szansę zdobyć kiedyś nowe ziemie i poprawić poziom swojego życia. Bez sprawnie funkcjonującego oddziału mógł być zaledwie jednym z wielu nic nie znaczących kessentaiów. — Nie wiem.
— Powodem, dla którego wziąłem cię pod opiekę, jest to, jak traktujesz swój oolt — wyjaśnił Orostan. — Kiedy kazano mi wybrać podwładnych spośród nowych sił, zdecydowałem, w przeciwieństwie do wielu moich towarzyszy, że podejmę decyzję na podstawie tego, jak wyglądają ich oolt, a nie tego, jak są uzbrojone. Prawdę mówiąc, wasze uzbrojenie nadaje się na złom, ale przynajmniej o nie dbacie.
— Tylko na to było mnie stać — przyznał Cholosta’an. Strzelby, które zakupił dla podwładnych, były najtańsze z możliwych i niemal prymitywne. Nawet przy tak niskich kosztach popadł w potworne długi.
— Racja. Ale karabin kosztuje nie całe dwa razy więcej niż strzelba. Dlaczego nie zgromadziłeś mniejszej liczby Polmos, za to uzbrojonych w lepszą broń? Albo czemu nie wyposażyłeś ich w wyrzutnie pocisków i karabiny, zmniejszając liczebność oddziału do jednej trzeciej? Musiałbyś doglądać mniejszego oddziału, który byłby bardziej efektywny.
Cholosta’an przez chwilą myślał nad odpowiedzią. To był niecodzienny pomysł, bowiem Posleeni uważali, że im czegoś więcej, tym lepiej. Po chwili odgadnął, dlaczego.
— Sieć… przydziela łupy proporcjonalnie do poboru. Żeby dostać najlepsze ziemie, zdobycze i działające urządzenia, trzeba dysponować sporym oolt. Musi być większy i sprawniejszy od innych. — Przerwał i przez chwilę milczał, a potem dodał: — Tak mi się wydaje.
— Sieć rozdziela łupy na podstawie efektów działań — odparł z naciskiem Orostan. — Gdybyś miał oddział o połowę mniejszy, ale lepiej uzbrojony, byłbyś w stanie więcej osiągnąć. Gdybym cię w przyszłości poprosił o rozpuszczenie części oddziału, uczyniłbyś to?
— Tak, jeśli… Jeżeli to byłoby dobre rozwiązanie.
— Tak zrobimy. Sprzedamy broń — znam pewnego kessentaia, który specjalizuje się w tym i da nam dobrą cenę — i resztę twoich podwładnych odpowiednio wyekwipujemy. Zwolnieni z twojego oddziału zostaną przeniesieni do kessentaiów, którzy… rozbudowują bazę. Będą nas wspomagać, kiedy ruszymy. — Zamilkł na chwilę, a potem dodał z sykiem: — To najlepsze rozwiązanie.
— A jakie jest inne? — spytał Cholosta’an. — Thresh?
— Są gorsze rzeczy niż thresh. Musimy rozwiązać problem ludzkich „pól minowych".
Młody kessentai rozejrzał się dookoła, omiatając wzrokiem tysiące Posleenów.
— Och.
— Fale posłusznych oolt’os oczyszczą pola, oolt Po’osol zburzą mury, a tenary rozprawią się z żołnierzami i artylerią… A wtedy, mój młody kessentai, my będziemy ucztować.
Reszta ćwiczeń na strzelnicy poszła gładko. Elgars wykazała się doskonałym opanowaniem każdego typu broni, jaka znajdowała się w jej plecaku. Praktycznie była w stanie z zamkniętymi oczami rozebrać na części MP-5, glocka, karabinek szturmowy steyr, potem ponownie je złożyć i prowadzić skuteczny ogień. Problem tkwił w tym, że nie znała nazw broni.
Każdy z oddanych przez nią strzałów mieścił się w „trójkącie snajperskim", czyli w górnej części korpusu i głowie. Gdy już rozprawiła się ze wszystkimi przeciwnikami, z wielką pewnością przeładowała broń. To był wystarczający dowód na to, że musiała przejść w swoim życiu szkolenie służb specjalnych. Ale nic z tego nie pamiętała.
Teraz obie kobiety wracały do jej pokoju. Elgars szła pewnym krokiem, sprawnie omijając patrole straży, co zdawało się nawet ją bawić.
— A wię… sss mog… nosysss bron? — spytała, pokazując na torbę z bronią.
— W zasadzie tak — odparła Wendy, zaglądając w korytarz, nim w niego weszły. — Teoretycznie nie wolno ci nigdzie ruszać się bez broni. Ale służby bezpieczeństwa strasznie się denerwują, gdy ktoś ma przy sobie chociażby najmniejszy pistolet.
— Nie lll… ubią jej? — dopytywała się Elgars, przerzucając torbę z ramienia na ramię.
— Nie, mają całkiem pokaźną kolekcję broni, ale… — Wendy na chwilę zamilkła. — Do cholery, nawet bez broni popełnia się tutaj całą masę przestępstw. Jeśli nie wiesz, gdzie lepiej nie chodzić, szybko wpadniesz w tarapaty. Ludzie kradną i napadają na siebie nawzajem, a jak chcesz kupić broń, to wystarczy, że będziesz wiedziała, kogo o nią spytać.