— To sz… emu nie… — Elgars zamilkła, rozłoszczona tym, że nie potrafi normalnie mówić.
— Cóż… Im mniej broni, tym teoretycznie mniej przestępstw… — powiedziała gorzko Wendy. — To prawo panujące w Podmieściu. To strefa zdemilitaryzowana. Wchodząc tutaj, nie wolno ci posiadać broni. Jeśli masz jakąś, musisz ją oddać strażnikom, a ci przechowają ją w zbrojowni. Mieści się na poziomie pierwszym, nieopodal wejścia. Opuszczając miasto, możesz ją odebrać.
— Więc odejdź — powiedziała wolno i wyraźnie Elgars.
— Ty chyba wcale nie oglądasz wiadomości?! Wszystkie ataki Posleenów sprawiły, że na górze zapanowała nowa epoka lodowcowa. Co dzień jest tam niższa temperatura, a śnieg uniemożliwia podróżowanie od sierpnia do maja. Poza tym na powierzchni nie ma co robić; odkąd zaczął się najazd, cała gospodarka wzięła w łeb. No i są jeszcze dzicy Posleeni.
— Dź… dzicy?
— Tak. Mnożą się jak króliki; kiedy nie kręcą się w pobliżu własnych obozów, składają jaja gdzie popadnie. Ich jaja są rozsiane po całych Stanach. Większość tych dzikusów jest zdolna do samodzielnego przeżycia i całkiem nieźle daje sobie radę w dziczy. Są wszystkożerni, tak jak niedźwiedzie, więc nic dziwnego, że ciągnie ich do ludzi. Atakują każdego, kto stanie im na drodze. Zupełnie tak, jak by ktoś wpuścił do ogródka stado tygrysów bengalskich — westchnęła ciężko Wendy. — Na dole nie jest łatwo, ale tam na górze to prawdziwe piekło.
Elgars spojrzał na nią uważnie, mając wrażenie, że Wendy nie powiedziała całej prawdy. Po chwili wzruszyła ramionami i kiwnęła głową.
— Wsss… tapisz do ssstraży?
Wendy pokręciła ze złością głową i przyspieszyła kroku.
— Mam nieodpowiedni profil psychologiczny — powiedziała z przesadną emfazą. — Nie potrafię zapanować nad moimi skłonnościami do agresji i „prezentuję niestabilny poziom złości". Takiej samej wymówki użyto, kiedy zgłosiłam się do wojska. Paragraf 22. Jeśli jesteś kobietą i wiesz, że będziesz dobrym żołnierzem, musisz mieć nierówno pod sufitem.
— To wwwar… iac… fffwo. N… nie ma k… kobiet w straszy?
— Och, wręcz przeciwnie. Gdyby nie przyjmowali kobiet, w ogóle nie byłoby straży. Wszyscy mężczyźni, którzy nie są totalnymi pierdołami, albo służą w wojsku, albo nie żyją, Ale kobiety ze straży „potrafią opanować swoje emocje".
— Ccco ttto znaszy? — spytała Elgars, kiedy doszły do skrzyżowania korytarzy.
— A kogo mu tutaj mamy? — dobiegł do nich głos zlewający się z brzęczykiem alarmu. — Czy to nie nasza mała Wendy? Kim jest twoja przyjaciółka, co? I dlaczego nie trzymasz łapek tak, żebym mogła je widzieć? Połóż torbę na podłodze i odsuń się.
Podeszło do nich trzech strażników. Ubrani byli w błękitne uniformy, kanciaste pancerze i owalne hełmy. Ich uzbrojenie stanowiły krótkie pistolety pulsacyjne, z grubsza przypominające strzelby, które wystrzeliwały naładowane prądem pociski. Szok elektryczny powodował, że układ nerwowy człowieka lub Posleena na krótki czas przestawał działać. Dowódczym patrolu niedbale wymachiwała masywną bronią, celując nią w Wendy i Annie. Pistolet miał niewielki zasięg, ale był w stanie przebić każdy pancerz.
— Cześć, Spencer — powiedziała Wendy. — Moja przyjaciółka to kapitan Elgars, i może nosić to, co jej się podoba i gdzie tylko chce.
— Gówno mnie to obchodzi, Cummings — odparła strażniczka. — Przyłapałam cię na szmuglowaniu broni i jesteś ugotowana. — Wskazała na plecak i powtórzyła: — Rzuć to na podłogę i odsuń się albo cię kropnę.
Wendy rzuciła szybkie spojrzenie na Elgars i zbladła. Annie stała nieruchomo, ale nie sparaliżowana strachem, a czujna i gotowa do działania. Wbiła w dowódczynię patrolu spojrzenie godne bazyliszka, gotowa lada chwila ją zaatakować.
— Annie, odłóż plecak i pokaż jej swoją kartę identyfikacyjną.
— Zamknij się, Cummings — powiedziała Spencer i podeszła do Annie. Dźgnęła ją lufą w pierś i spojrzała wyzywająco. — Rzucisz to czy mam ci pomóc?
— Elgars wyciągnęła rękę i puściła plecak. Kiedy torba z łoskotem upadła na podłogę, błyskawicznym ruchem złapała za pistolet strażniczki i wykręciła go. Kilka ruchów ręką wystarczyło, aby amunicja wysypała się na podłogę. Kobieta usiłowała wyciągnąć drugi pistolet, ale Annie mocno trzymała jej nadgarstek.
Spencer zamarła, czując, że nie wyrwie się z jej żelaznego uścisku. Dwójka pozostałych strażników nie odważyła się strzelać w obawie, że ją zranią. Elgars wolno wyciągnęła dokumenty, które miała schowane w kieszeni, i uniosła zawadiacko brew.
— A teraz mam ci wsadzić lufę twojego pistoleciku w tyłek? — spytała słodziutkim głosem.
— Puść moją rękę — stęknęła Spencer, której twarz wykrzywiał grymas bólu.
— Mówi się „Niech pani puści moją rękę, proszę" — syknęła Annie, a potem pochylając się nad strażniczką, wyszeptała jej do ucha: — I przestań się wiercić, bo ci połamię wszystkie kości.
— Proszę, niech pani puści moją rękę — jęknęła zbolałym głosem kobieta. Elgars ścisnęła ją jeszcze mocniej, a Spencer dodała: — Proszę.
Annie puściła jej rękę i strażniczka cofnęła się, masując obolały nadgarstek. Potem kilkakrotnie poruszyła dłonią, próbując odegnać ból. Na jej twarzy malowała się złość; chciała jak najszybciej zakończyć tę historię, ale jej pistolet leżał daleko, a amunicja była porozrzucana dookoła.
Wendy uśmiechnęła się promiennie, podniosła plecak i podeszła do Elgars.
Będziemy już szły, prawda, pani kapitan? — powiedziała, biorąc Annie pod rękę.
Tak — odparła cicho Elgars i rzuciła uważne spojrzenie na identyfikator strażniczki. — Jesztem pefna, że będziemy siem czensto widywać, pani, sierżant Spencer.
Tak, proszę pani — odparła ze strachem i złością strażniczka. — Przepraszam za to nieporozumienie.
— To jedna ze stołówek — powiedziała Wendy, skręcając w boczny korytarz. Była tu spora sala poprzedzielana metalowymi barier kami, które tworzyły swoisty labirynt prowadzący do czterech par otwartych drzwi.
Za nimi znajdowała się właściwa stołówka. Annie zauważyła ustawione w zgrabny stosik tace, naczynia i sztućce, a także podajniki jedzenia i napojów. Pożywienie nie wyglądało zbyt zachęcająco, w większości były to potrawy mączne.
Wendy wzięła tacę i ruszyła wzdłuż wyznaczonej ścieżki. Na jej talerzu wylądowała gotowana kukurydza, przypalona wieprzowina i jakaś papka, serwowane przez niewidzialną obsługę. Annie ruszyła śladem Cummings, naśladując ją w wyborze menu.
Na końcu labiryntu znajdowało się niewielkie urządzenie skanujące. Jeden błysk światła wystarczył, aby zanalizować pobrany przez Wendy posiłek i zanotować w pamięci komputera, że otrzymała swoją południową porcję. Na niewielkim wyświetlaczu natychmiast pojawiła się informacja o bilansie kalorii.
Wendy uśmiechnęła się i powiedziała:
— Jeżeli nie żresz jak świnia, to możesz wyżyć na mniejszych racjach niż te odgórnie przyznawane. Nadwyżkę można przelać na konto kogoś innego i wtedy dostajesz specjalne punkty za działanie społeczne. Prawdę mówiąc, to główny system walutowy w Podmieściu.
Elgars podsunęła swoją tacę pod czytnik, który odnotował jeszcze większą ilość kalorii.
Wendy uniosła w zdziwieniu brwi.
— To ma sens — powiedziała po chwili, kiwając głową. — Przecież pozostajesz w czynnej służbie, dlatego przysługuje ci podwójna ilość kalorii.