Выбрать главу

— Czemu? — spytała Elgars, kierując się ku drzwiom.

— Czynna służba oznacza, że wykonujesz pracę fizyczną. Każdy, kto musi pracować dzień w dzień, potrzebuje większej ilości kalorii, aby być w dobrym zdrowiu. Zasadniczo wymagana dawka to dwa tysiące sześćset kalorii dla osoby, która wykonuje umiarkowanie męczące czynności. Jeśli jesteś w piechocie, dzień w dzień spalasz taką ilość kalorii, dlatego żeby utrzymać się w dobrym zdrowiu, potrzebujesz drugie tyle. — Pokręciła głową i dodała: — To nie jest wiedza powszechnie znana w Podmieściu, ale jak pomieszkasz w tej dziurze, to się nauczysz.

Przeszły przez drugą parę drzwi i znalazły się w jadalni. Elgars zatrzymała się i z ciekawością rozejrzała.

Sufit znajdował się na wysokości dwudziestu metrów i podobnie jak szczytowe partie ścian, pomalowany był farbą fluoroscencyjną Dzięki temu światło padające z wielu stron było delikatne i przyjemne. Wszystkie ściany z wyjątkiem jednej pokryto fototapetą przedstawiającą południowy krajobraz. Na tej jednej widać było goły kamień, zupełnie inny od tych, jakie Elgars widziała. Ten był czerwony z żółtymi żyłkami. Choć był nadzwyczaj piękny i doskonale pasował do reszty wystroju sali, na jego widok Annie poczuła nieprzyjemny dreszcz i szybko odwróciła wzrok.

Sala zapełniona była stolikami, a w odległej ścianie widać było sześć par drzwi oznaczonych tabliczkami „Tylko dla upoważnionego personelu".

— To są wyjścia awaryjne do schronów — powiedziała Wendy, wskazując na nie głową. — W stołówkach nie ma niczego łatwo palnego, są tu tylko stoliki i pojemniki z napojami, ale pompki ciśnieniowe do nich znajdują się już w innym pomieszczeniu. W przypadku pożaru ludzie są kierowani tutaj, a zewnętrzne i wewnętrzne systemy wentylacji zaczynają oczyszczać powietrze. Na każdy sektor mieszkalny przypada po osiem schronów. Na strefę A dwa, podobnie na F i każdą z pozostałych. Wielkość racji żywnościowych zmienia się z każdym dniem, a ludzie jedzą to, co dostaną. Nie ma co marzyć o specjalnym menu. Istnieje tu kilka restauracji, ale prawdę mówiąc, nie serwują niczego lepszego, jedzenie jest na jedno kopyto. Mamy też bary, ale możesz zapomnieć o fajnych drinkach.

Elgars pokiwała głową i wskazała na skalną ścianę. Ciekawiło ją, skąd projektantowi przyszedł do głowy taki pomysł z kamieniami i jak go wykonano.

— To piaskowiec — powiedziała Wendy. — Każda z kawiarni ma swój własny kamień. Wpadł architektom w ręce, więc go tutaj prze transportowano i wtopiono w naturalną formację skalną. Został rozbity przez galaksjańskich kamieniarzy, zjonizowany, a potem na nowo uformowany i wtopiony w to miejsce.

Kiedy usiadły, Elgars wyszeptała cichą modlitwę, a potem pokroiła wieprzowinę na cienkie kawałeczki i zaczęła je wolno zjadać. Tymczasem Wendy szybko skończyła swój posiłek.

— Twoja mowa znowu się zmieniła — powiedziała, wycierając usta serwetką. — Wtedy, kiedy rozprawiłaś się ze strażniczką.

— Nnnaprawdę? — Annie odcinała kawałki tłuszczu i przesuwała je na brzeg talerza.

— Czasem mówisz z południowym akcentem, a czasem nie. Kiedy go używasz, nie masz problemów z mową. Skąd jesteś?

— Nuh J’sey.

— No to gdzie nabrałaś takiej maniery?

— Nie wiem, złotko — odparła Elgars z zawadiackim uśmieszkiem. — Dajmy temu spokój.

Wendy spojrzała na nią zdziwiona, czując, jak ciarki przechodzą jej po plecach.

— Coś się stało?

— Co?

— Nieważne.

Przez chwilę siedziały w milczeniu. Elgars rozglądała się dookoła, a Wendy z uwagą obserwowała swoją nową koleżankę.

— Pamiętasz w ogóle, co to jest południowy akcent i jak brzmi? — spytała ostrożnie.

— Spoko — odparła Elgars.

— Czy chcesz pogadać z jakimś południowcem? Wydaje mi się, że tego chcesz, bo… tylko wtedy, kiedy mówisz z akcentem, można cię bez problemów zrozumieć.

Annie zacisnęła kurczowo szczęki i obrzuciła Wendy tak jadowitym spojrzeniem, że ta przez chwilę zaczęła się bać, ale nagle jej koleżanka odetchnęła głęboko i rzuciła niedbale:

— Masz na myśli coś takiego? — spytała i z jej ust popłynęły wyraźne słowa. — O żesz, to nie do wiary!

— Przed chwilą szło ci lepiej, ale i tak jest nieźle.

— Co się ze mną dzieje? — mruknęła Elgars. Z każdym słowem jej głos nabierał miękkości. — Czy ja wariuję?

— Nie sądzę — odparła Wendy. — Znam paru świrów, i jak dla mnie, jesteś po prostu odrobinę niezwykła. Nie wiem, co siedzi w twojej głowie, ale nie jesteś osobą, która zapadła w śpiączkę. Lekarze coś tam pomajstrowali, kazali ci stać się inną osobą, ale im się nie udało. Tak przynajmniej myślę.

— To kim ja, do cholery, jestem? — spytała Elgars. Jej oczy zwęziły się w cieniutkie szparki i syknęła: — Nie jestem Annie Elgars? Przecież zrobili mi badania DNA i przeskanowali twarz. Kim jestem?

— Sama już nie wiem — mruknęła Wendy. — W końcu wszyscy nosimy jakieś maski. Może jesteś osobą, którą Annie Elgars zawsze chciała być? Albo wręcz przeciwnie, Annie, jaką wszyscy znali, była właśnie taką maską, a ty jesteś prawdziwa? Któż to może wiedzieć, jak nie ty.

Teraz Annie spojrzała na nią czujnym wzrokiem, po czym odepchnęła tacę.

— To jak mam się tego dowiedzieć, co?

— Niestety, obawiam się, że odpowiedzi na to pytanie mogą ci udzielić tylko psychiatrzy. — Wendy zamilkła, widząc wyraz twarzy Annie. — Wiem, ja też ich nie trawię. Ale zdarzają się między nimi porządni goście, trzeba tylko na takiego trafić.

Spojrzała na wiszący na ścianie jadalni zegar.

— Zmieniając temat… Jedną z rzeczy, o których nie rozmawiałyśmy do tej pory, jest praca. Nadeszła pora mojej zmiany, więc musimy iść. Wydaje mi się, że lekarze to mieli na myśli, kiedy mówili, żebyś mi pomogła. Może w ten sposób uda się przyspieszyć cały proces leczenia. Bóg świadkiem, że przyda się każda para rąk do pomocy.

— A czym się zajmujesz?

— No cóż — odparła ostrożnie Wendy. — Może powinnaś sama się przekonać? Może ci się spodoba? Jeśli nie, to jestem pewna, że znajdziemy ci jakieś inne zajęcie.

— No dobra — roześmiała się Annie. — Ciekawe, czym ty się zajmujesz, skoro nie pozwolili ci być w straży ani nie wzięli cię do piechoty.

* * *

Drzwi musiały solidnie tłumić dźwięki, bo kiedy się rozsunęły, korytarz wypełnił krzyk rozbawionych dzieci.

Pomieszczenie, do którego weszły, przypominało centrum huraganu. Tylko niewielka grupka dzieci — według niedoświadczonej Annie, w wieku około pięciu lat — spokojnie zgromadziła się wokół starszej siedmio — czy ośmioletniej dziewczynki, która czytała na głos bajkę. W pewnej odległości od nich przycupnął chłopczyk, całkowicie pochłonięty układaniem puzzli. Pozostała dziesiątka maluchów biegała w tę i z powrotem, krzycząc ile sił w płucach.

Dla Annie był to najbardziej nieprzyjemny dźwięk, jaki w swoim życiu słyszała. Od razu naszła ją ochota, aby palnąć któregoś z bachorów, byleby tylko na chwilę się zamknął.

— W dzień mamy ich tutaj czternaścioro, a ósemka mieszka na stałe — wyjaśniła Wendy, patrząc z niepokojem na koleżankę. — Trójka dzieci Shari i piątka sierot.

Ostrożnie wymijając rozbiegane dzieci, podeszła do nich blondynka średniego wzrostu z niemowlakiem na ręku. Mogła mieć równie dobrze pięćdziesiąt, jak i trzydzieści lat; jej sympatyczna twarz niegdyś musiała być bardzo piękna. Lata ciężkiego życia pozostawiły piętno, nadając jej rysom surowości i twardości. Mimo to bił od niej dobry humor i serdeczne ciepło. Sprawiała wrażenie osoby, która niejedno widziała w życiu, i dopóki nic naprawdę złego się nie działo, wszystko było w porządku.