— Cześć, Wendy — powiedziała lekko zachrypniętym głosem, który świadczył o wielu wypalonych paczkach papierosów. — Kim jest twoja przyjaciółka?
— Shari, poznaj Annie Elgars. W zasadzie kapitan Elgars, która odpoczywa u nas i jest w trakcie rekonwalescencji — powiedziała jednym tchem. — Pani kapitan, to Shari Reilly, która prowadzi żłobek.
— Miło mi panią poznać, pani kapitan — powiedziała opiekunka, podając jej do uściśnięcia lewą dłoń.
— Mnie również — odparła Annie.
— Jednym z powodów jej rekonwalescencji są kłopoty z artykulacją — wyjaśniła Wendy. — Psychiatra zasugerował, aby Annie mi towarzyszyła; być może dzięki temu odblokuje się jej pamięć. Straciła ją pod pomnikiem.
— Naprawdę tam byłaś?
— Tak, ale ona za dużo gada — mruknęła Annie.
Jedno z dzieci przebiegło obok nich, uciekając przed ścigającym je maluchem. Dzieci bawiły się w berka, choć nie obowiązywały w nim żadne zasady. Dziewczynka mająca sześć czy siedem lat pobiegła z krzykiem do siedzącej obok drzwi grupki.
— Nieźle dajesz sobie radę — powiedziała Shari. — Większość ludzi aż by się zatrzęsła, słysząc piski Shakeeli.
— Racja — przytaknęła Annie.
Choć hałas wokoło nie ustępował, Annie udało się od niego odizolować. Miała wrażenie, że spadła na nią zasłona zatrzymująca niepożądane dźwięki. Docierały do niej nadal, jednak była w stanie je wyciszyć. Miała mimo to łączność ze światem i kontrolowała ją, co ogromnie ją ucieszyło. Poczuła się bezpieczna, do chwili, w której zrozumiała, że jej kłopoty z mową powracają.
— Ale mnie te piski nie przeszkadzają — dodała, wzruszając ramionami. — Nie wiem, czemu.
Shari pokiwała głową w zamyśleniu, a potem powiedziała:
— Wendy, muszę zająć się bliźniakami. Mały Billy miał dzisiaj niewielki wypadek i Crystal jest tym strasznie przejęta. Zajmiesz się Amber?
— Lepiej zajmę się gotowaniem obiadu. Może Annie potrzyma małą?
— No dobrze — odparła Shari po krótkiej chwili wahania. — Wiesz, jak się trzyma dziecko?
— Nie. — Annie spojrzała nieufnie na oseska.
— Musisz je chwycić w ten sposób i tak podtrzymywać — tłumaczyła Shari, układając ramiona Elgars i kładąc w nich dziecko. — Najważniejsze to nie pozwolić, żeby głowa malucha opadła.
— Chyba rozumiem — odparta kapitan, głaszcząc maleństwo po plecach. Podejrzała, że Shari właśnie w ten spokój uspokaja dziecko.
— No to już wiesz, o co chodzi. — Wendy ruszyła do drzwi kuchni. — To proste.
— Zaraz wrócą — powiedziała Shari, złapała jedno z biegających dzieci i wzięła je na ręce. Idąc z nim do pokoju na zapleczu, rzuciła przez ramię: — Nic się nie bój, wszystko będzie dobrze.
Elgars pokiwała głową i nie przestając gładzić dziecka, zamyśliła się. Teraz, kiedy ma chwilę spokoju, może wreszcie zastanowić się nad burzą, jaka szaleje w jej głowie. Spokój, który na chwilę poczuła, prysł, i teraz znowu jakby czekała na atak ukrytego wroga. Choć dzieci nie przeszkadzały jej, nadal była świadoma ich obecności. Wojskowe instynkty obudziły się. Znowu zaczęła zauważać najdrobniejsze szczegóły otoczenia. Kiedy któreś z dzieci ją potrąciło, ledwie zwalczyła narastającą ochotę, aby dopędzić tego małego drania i rozerwać go na strzępy.
W tym momencie dziewczynka leżąca w jej ramionach zwymiotowała.
— Pracuję tam sześć dni w tygodniu, po sześć godzin — tłumaczyła Wendy, kiedy wracały do kwatery Elgars. — Skoro masz mi towarzyszyć, to logiczne, że i ty będziesz tam chodzić. Dzięki temu wypełnisz swoje obowiązki wobec wspólnoty. — Spojrzała na Elgars; od chwili, gdy mała Amber zwymiotowała na jej rękach, zachowywała się dziwnie spokojnie, jakby opadła ją melancholia. — Jak sądzisz?
Elgars zastanowiła się. Dzisiaj zapoznała się z papką, którą karmiono niemowlaki, nauczyła się zmieniać pieluchy i próbowała czytać malcom bajki, ale nie szło jej najlepiej.
— Nie podoba mi się taka robota — wymamrotała i dodała nieco wyraźnej: — Nie jest aż tak źle, jak w czasie operacji bez znieczulenia, ale różnica jest niewielka.
— Oczywiście, że nie jest aż tak źle — roześmiała się Wendy. — Trzeba przyzwyczaić się do hałasu.
Elgars przytaknęła. Wrzaski rozbrykanych dzieci były częścią zawodu przedszkolanki, tak samo jak kontrole osobiste czy testy wytrzymałości bólu były w wojsku czymś normalnym.
— Tak wygląda mój dzień — dodała Wendy. — Oprócz tego, jak ci mówiłam, jestem w oddziałach pomocniczych. Chodzę na treningi w poniedziałki, środy i piątki. We wtorki, czwartki i soboty mam zajęcia na strzelnicy, a we wszystkie dni tygodnia oprócz niedzieli chodzę na siłownię.
Elgars pokiwała głową. Dzięki znajomości ż Wendy wreszcie mogła przełamać nużącą szpitalną rutynę, wyrwać się z długich okresów stagnacji, przerywanych wybuchami bólu. Ale tamto przynajmniej oznaczało bezpieczną stałość…
— Wszystko w porządku? — spytała Wendy.
Sama nie wiem. Po prostu mam ochotę kogoś zabić.
— To przez dzieci? — W głosie Wendy słychać było zdenerwowanie.
— Może? Chciałabym dorwać tego, kto kazał mnie tak „poprawić". Albo pójść gdzieś, gdzie będę miała coś do roboty.
— Mówisz znacznie lepiej niż dzisiaj rano. Może lekarze niedługo cię wypuszczą?
Stanęły przed drzwiami kwatery. Annie pokręciła przecząco głową.
— Powinnaś napisać do swojego dowódcy, może będzie mógł interweniować. Jesteś w szpitalu, ale nadal figurujesz w bazie danych jako żołnierz czynnej służby. Może sobie zażyczy, żebyś wróciła do oddziału, ale musisz mu dać jakiś znak życia.
— Jak mam to zrobić? — spytała Elgars, mrużąc nieprzyjemnie oczy.
— Są tutaj publiczne terminale e-mailowe — wyjaśniła Wendy. — Pewnie nie przyznali ci żadnego statusu dostępu, co?
— Nie.
— Znasz adres swojego dowódcy? Jeśli nie, ja znam kogoś, kto będzie wiedział, jak się z nim skontaktować.
9
Mike siedział skąpany w promieniach słońca zalewających Fort Hill i obserwował przecinające się linie okopów i wałów ziemnych, które tworzyły Strefę Obronną Montezuma. Ciągnęły się na południe i północ od jezior Cayuga i Ontario, tworząc doskonałe pozycje dla ludzkich wojsk. Posleeni, którzy w pierwszych dniach wojny zdobyli Syracuse, zostali schwytani w pułapkę, kiedy zerwano mosty i połączenia komunikacyjne. Kiedy próbowali przedostać się przez wrzosowiska w cieniu wzgórz, padali tysiącami; choć straty w ludziach były duże, w obronie wzgórza Messnera na jednego człowieka zginęło tysiąc obcych.