— Walki z ludźmi to tak, jakby codziennie potykać się z ornaldath — wtrącił rozgoryczony Cholosta’an. — Oni… oszukują.
— Tak, masz rację — przytaknął rozbawiony Orostan. — Ale nie można ludzi porównywać z ornaldath. Nie nadużywają swojej najmocniejszej broni. Wywiad Tulo’stenaloora dowiedział się, że niechętnie sięgają po inny oręż niż chemiczny czy fuzyjny bądź oparty na antymaterii. Dlatego porównanie z ornaldath jest nie na miejscu. No chyba że się ich zapędzi w kozi róg, ale wtedy też nie ma pewności, Że użyją najpotężniejszej broni.
— A czy teraz nie zapędziliśmy ich w kozi róg? — spytał Cholosta’an. — Został im tylko fragment jednego kontynentu. Ci na północy nie mają środków do walki, a plemiona w górach są rozproszone. Wszystkich pozostałych pokonaliśmy. Po co więc zbierać Hordę?
— Nie można nie doceniać ludzi. Póki choć jeden z nich jest na wolności, nadal są niebezpieczni. Należy zachować czujność do chwili, aż przeszukamy wszystkie trupy i je pożremy. Wielu z nich odleciało z planety przed naszym lądowaniem, a plemiona, które się rozproszyły, są jeszcze na tyle silne, żeby rzucić nam wyzwanie. Choć zdobyliśmy ich ziemie i zniewoliliśmy ich rasę, flota cały czas się odbudowuje. A ludzie bez ustanku znajdują sposoby, żeby nam przeszkadzać. Każdego dnia wymyślają setki sposobów, żeby uprzykrzyć nam życie.
Zupełnie jak na zawołanie przestworza wypełnił ryk.
— Trafiony, zatopiony — powiedział Mosovich, nasłuchując trzasków eksplozji. Drużyna zeszła w dół zbocza; teraz pozostało im tylko dwieście metrów do drogi Oakey Mountain. Największym problemem było to, że Wszech władcy ukrywali się pomiędzy normalnymi żołnierzami. Ciężko było dostrzec ich latające spodki, ale ilekroć któryś z nich został zauważony, oddział zamierał w bezruchu, czekając, aż przeleci. Jak dotąd, taka taktyka skutkowała.
Teraz zasypywani ogniem artylerii Posleeni powinni ruszyć do przodu, spodziewając się, że oddział będzie chciał przekroczyć most. I tak właśnie się stało. Żołnierze rzucili się przed siebie, i niemal dokładnie w tej samej chwili zaczęły spadać na ich pozycje pociski z dział. Przy odrobinie szczęścia zwiadowcy będą mogli zaraz ruszyć w stronę drogi.
Znajdowali się nieopodal szczytu górującego ponad drogą, która biegła w usianej białymi skałkami dolince. Dawniej musiała tutaj być farma, bowiem ślady zarośniętego chwastami sadu widoczne były nawet z dużej odległości. Otwarty pas terenu miał niewiele ponad pięćdziesiąt metrów długości, wliczając w to samą drogę.
Po drugiej stronie drogi znajdował się ich ceclass="underline" dość strome zbocze prowadzące do rzeki Soque. Choć bieg przez otwartą przestrzeń będzie bardzo niebezpieczny, była niewielka szansa, że koniopodobni Posleeni będą przedzierać się przez gęste chaszcze. Kiedy oddział pokona już zbocze, znajdzie się na autostradzie 197. Zakładając, że nie ma tam Posleenów, ucieczka powinna pójść gładko. Tereny wokół szosy zarosły, co pozwoli im pozostawać poza zasięgiem wzroku wrogów.
Po przekroczeniu Soąue mieli skręcić ku Batesville. Gdyby i tu nikt ich nie zauważył, artyleria miała ostrzeliwać pościg w okolicach Tallulah. Przy odrobinie szczęścia posleeński dowódca dopiero po jakimś czasie zorientuje się, że zgubił swoje ofiary. A wtedy oni będą już daleko poza zagrożonym obszarem.
Bardzo dużo było w tym planie niewiadomych. Będą potrzebowali sporo szczęścia.
W krótkim czasie Posleeni zniknęli im z oczu. W pierwszych promieniach przedświtu droga była cicha i pusta.
— Czas w drogę — powiedział Mosovich. Przed nimi było strome zbocze, znowu będą musieli zjeżdżać.
— Cóż, przynajmniej dostają inni — powiedział Cholosta’an. Sensory tenara ustawił tak, aby przeczesywały odległe górskie zbocze.
Główna droga Oakey Mountain została zniszczona, a dwie odnogi, które przypominały leśne wycinki, prowadziły donikąd. Druga szosa, Gap Road, która przecinała miasteczko Seed, prowadziła prosto do jeziora o tej samej nazwie.
Z osady nic nie pozostało. Jedynymi śladami jej istnienia były porośnięte chwastami pola i ogrody oraz kratery w miejscach, gdzie stały domki wyposażone w system samozniszczenia „Spalona Ziemia". Tereny te zalała horda Posleenów służących Orostanowi oraz kilka nowo przybyłych oddziałów, odpowiedzialnych za patrolowanie okolicy. Orostan nakazał odbudować drogę i teraz trwały tu pierwsze od czasu inwazji prace. Większość sił zgromadzono w okolicach jeziora Seed; spodziewano się, że ludzie będą próbowali przebić się w tym miejscu. Jednak okazało się, że to oddziały pościgowe były bliżej zdobyczy, i to właśnie one ginęły teraz pod ostrzałem artylerii.
— Racja — przyznał Orostan. — Lardola zachowuje się tak, jakby niczego się nie nauczył. Największe straty ponieśliśmy wśród nowo przybyłych oddziałów, zwłaszcza tych, na których nam nie zależało.
— Cieszę się, że do nich nie należę — powiedział ponurym tonem kessentai.
— I powinieneś dalej tak czynić, w przeciwnym wypadku byłbyś już thresh, podobnie jak inni.
Zabrzęczał komunikator i Orostan dotknął jednej z błyszczących kropek, aby odebrać połączenie.
— Orostanie, mówi Tulo. Ludzie nas oszukali. Wydaje mi się, że będą przebijać się na zachód. Jeszcze raz przekroczą drogę. Patrole, które tam stacjonowały, rozproszyły się w trakcie bombardowania. Spróbujcie odciąć ludziom drogę, jeśli możecie; w przeciwnym razie ścigajcie ich.
Przed oczami Posleenów pojawiła się holograficzna mapa przedstawiająca przypuszczalne pozycje ludzi.
— Rozumiem — odparł oolt’ondai. — Zrobimy, co w naszej mocy.
— Nie muszę ci chyba przypominać o zachowaniu należytej ostrożności, prawda? — dobiegł ich syczący głos dowódcy.
— Nie, panie.
— Poprowadzę mój oolt na północ — powiedział Cholosta’an, obracając tenar.
— Nie tak szybko, młody kessentai — sprzeciwił się Orostan, poruszając grzebieniem. — Mówiłem, że nie chciałbym cię stracić.
Przesunął dłonią po kontrolkach i mruknął z zadowoleniem.
— Oldoman — rzucił do komunikatora. Przez chwilę panowała cisza, a z gardła zirytowanego wodza dobiegał warkot. Wreszcie lampka zapaliła się i usłyszeli chropowaty glos.
— Czego?
— Ludzie starają się przedrzeć przez szosę. Ruszaj na północ i zagrodź im drogę, a my ruszymy za tobą z wszystkimi siłami.
— Natychmiast! Dość bezczynnego siedzenia po ciemku!
— Czy możemy ich stracić?
— Chyba tak. Jego oolt ledwo zipie z głodu. Cierpią nie dlatego, że nie ma kredytów najedzenie, ale dlatego, iż Oldoman uważa, że sami powinni go sobie szukać. Poza tym są kiepsko wyekwipowani i mają żałosne geny. Łatwo ich zastąpić. Nie są warci powietrza, którym oddychają.
— Ale czy rzeczywiście zamierzamy ruszyć za nimi z wszystkimi naszymi siłami?
— Tak, oczywiście. Musimy jednak zachować pełną ostrożność i za bardzo się nie spieszyć. Niech nic niewarci zwiadowcy wezmą ciężar uderzenia na siebie. Po co tracić tysiąc oolt, skoro przy mniejszych stratach można pochwycić tak niewielką grupę wrogów?