— Tu nie chodzi o lata, złotko, ale o przebieg — odparł Jake. Pole było na szczęście w miarę równe, a teraz prowadził oddział w stronę drzew. — Zaczyna mnie nudzić bieganie od lasu do lasu, zanim ktoś mnie ustrzeli.
— No to zacznij latać spodkiem. Słyszałem, że to całkiem zabawne. — Nichols, choć był zdyszany i spocony, nie poddawał się ponuremu nastrojowi.
Kiedy dobiegli do drzew, na chwilę przystanęli i Mueller wysapał:
— Chyba znowu udało nam się wymknąć grabarzowi spod łopaty.
Zbocze było stosunkowo rzadko porośnięte i pozbawione ściółki. Do połowy jego wysokości, gdzie zaczynały rosnąć rododendrony, nie można było liczyć na osłonę. Nichols odebrał swój karabin i zaczął wspinać się po stoku.
— Dzięki, kolego — powiedział zawstydzony. — Po raz pierwszy w życiu ktoś pomógł mi nieść graty.
Mueller pokiwał w milczeniu głową. On i Nichols byli podobnej budowy — krępi i barczyści, ale snajper był niższy o dobre osiem cali.
— Nie zapoć broni — powiedział i spojrzał przez ramię. — O cholera.
Południowo-wschodnie zbocze schodziło ku niewielkiej wsi, za którą widniała następna przełęcz. Zaczynali już przyzwyczajać się do widoku kolejnych wzniesień i spadków terenu, przez które musieli się przeprawiać.
Zza szczytu wyłonił się oddział Posleenów, prowadzony przez spodek Wszechwładcy. Obcy nie zauważyli jeszcze drużyny, ale widać było, że zdążają w stronę zajmowanego przez nią wzgórza.
Retransmiter laserowy zostawili na poprzednim wzniesieniu, ale nie było czasu, żeby siostra Mary szukała go teraz mikrofonem kierunkowym. Mosovich nacisnął przycisk transmitera oznaczony jako „kontrolka ostrzału".
— Skoncentrować ogień na Juliet Cztery. Powtarzam, Juliet Cztery. Teraz. Teraz. Teraz.
System oparty na ultraszerokim paśmie był trudny do wykrycia, zlokalizowania i zagłuszenia. Przy odrobinie wysiłku Posleeni byliby w stanie tego dokonać, ale tak krótka transmisja była w miarę bezpieczna. Mimo wszystko ryzykowali wykrycie oddziału i jego zniszczenie.
Ale teraz to i tak nie miało większego znaczenia, bowiem oddział nie był w stanie w inny sposób wezwać wsparcia. A gdyby tego nie zrobił, nie zdążyłby nawet spisać ostatniej woli syna pani Mosovich.
Jedyny Wszechwładca grupy znajdował się w odległości około czterystu metrów od nich. Sensory jego spodka były w stanie wykryć obecność ludzi, ale dopóki nie strzelali, nie mogły dokładnie określić ich pozycji. Gdyby oddział Posleenów zwyczajnie maszerował przez wzgórza, zwiadowcy zaszyliby się w krzakach i przeczekali nie zauważeni. Ale ze sposobu, w jaki kolumna się zbliżała, było jasne, iż Posleeni dokładnie wiedzą, kogo i gdzie mają szukać. Przybyli tutaj, aby wybić ich co do nogi.
Pozostawała tylko jedna możliwość: zabić Wszechwładcę i pozbawić gromadę dowództwa. Strzelanie mogło zdradzić ich pozycje, mimo że karabiny wyposażono w tłumiki i pochłaniacze światła, ale trzeba było zaryzykować. Wszechwładca musi zginąć, i to jako pierwszy i od jednego strzału.
Nichols położył się na ziemi i przygotował stojak karabinu. Ledwie żył ze zmęczenia po kilkugodzinnym biegu, ale udało mu się uspokoić łomotanie serca na ten jeden strzał. Tego właśnie uczyli na kursie snajperskim: takiego czerpania powietrza, aby momentalnie uspokoić organizm. Cel był oddalony o kilkaset metrów, co oznaczało, że Nichols nie musi przejmować się biciem serca. Gdyby ofiara znajdowała się dalej, musiałby strzelać w czasie między kolejnymi uderzeniami serca.
Zaczerpnął jeszcze kilka oddechów i przytknął oko do lunety. Zacisnął dłoń na rękojeści, a palec położył na spuście.
Orostan pokręcił głową, kiedy ikona oznaczająca Oldomana zamigotała i zniknęła.
— Ten głupiec nawet nie próbował robić uników.
Większość sił Posleenów kierowała się ku Oakey Mountain, ostatniej zarejestrowanej pozycji oddziału ludzi. Na tyłach pozostawiono tylko kilka oolt, które miały baczyć, aby ludzie nie wymknęli się z zasadzki, ale znaczna część sześciu tysięcy Posleenów maszerowała za Orostanem i wybranymi przez niego kessentaiami. Kolumnę otwierali, rzecz jasna, niezbyt wartościowi wojownicy, na których stratę można było sobie pozwolić.
Nagle szpica stała się celem niespodziewanego ataku z powietrza. Wojownicy zareagowali jak prawdziwi Posleeni i ruszyli do przodu, przebijając się przez kurtynę spadającego z nieba ognia i żelaza. Główna część artylerii, którą oddano pod komendę Mosovicha, nie była w stanie ostrzeliwać rejonów wokół jeziora Rabun. Tylko jedna bateria stopięćdziesiątekpiątek miała te okolice w swoim zasięgu, i jej właśnie przypadło zadanie odciągnięcia uwagi Posleenów od usiłującego się wymknąć oddziału zwiadu. Resztę haubic i armat przygotowano do położenia zasłony ogniowej, która miała chronić trasę ucieczki ludzi. Niektóre baterie naprowadzono na cele rzeczywiste, inne zaś na dodatkowe obiekty.
Po pierwszym wezwaniu o pomoc szybko przygotowano działa, i teraz wystarczyło tylko nacisnąć klawisz spustu, aby pociski spadały fala za falą. Pozostałe armaty, zaprogramowane wcześniej na ostrzał strategicznych punktów obrony Muru, zostały przemieszczone i wprowadzono do ich pamięci nowe koordynaty. System celowniczy w piętnaście sekund wyliczył nowe trajektorie i odpalił pociski.
Czas lotu pocisku wynosił czterdzieści sekund, dlatego nawała ognia spadła na obcych dopiero minutę po wezwaniu wsparcia. Czterdzieści sekund później kolejne baterie przyłączyły się do ostrzału.
Potem sprawy potoczyły się gorzej.
— Ta artyleria nas wykończy — mruknął Cholosta’an. — Jak zwykle. Skierował tenar w bok, z dala od pola obstrzału. Pochylił się i skurczył, pamiętając doskonale, jakie spustoszenie potrafią siać ludzcy snajperzy. To był dobry nawyk, zwłaszcza że nigdy nie można było mieć pewności, czy jakiś nie kręci się w pobliżu. Wielu jego rówieśników, którzy nie wykształcili w sobie tego odruchu, już dawno nie żyło.
— Hmmm — mruknął Orostan. — Być może nalot zabił niektórych z nas, ale dzięki temu zlokalizowaliśmy ludzi. Kryją się na tamtym wzgórzu. Odebrałem pochodzące stamtąd dwie transmisje. Kiedy tylko przekroczymy linię szczytu, będą zupełnie odkryci.
— Doskonale, oolt’ondai — powiedział Cholosta’an — ale my też. Poza tym zauważyłem, że ty sam nie robisz uników.
— I co z tego? — Orostan poruszył z ożywieniem grzebieniem, kiedy ikona oznaczająca kolejnego kessentaia zamigotała i zniknęła. — Jeżeli się nie pospieszymy, wymkną się z okrążenia. Musimy na nich napierać, wtedy nie wezwą artylerii w obawie, że pociski mogą także ich zranić.
— A może spróbujemy odciąć im drogę? — zastanawiał się Cholosta’an. — Jak sądzisz, dokąd zmierzają?
— Uważam, że powinniśmy ich raczej ścigać. To wzgórze nie jest zbyt gęsto porośnięte drzewami, więc kiedy przedrzemy się przez zasłonę ognia artyleryjskiego, będziemy mogli zaszarżować w dół stoku. Ludzie biegną wolniej niż my, więc szybko ich dopadniemy.
— To wygląda na bardzo łatwy plan — powiedział wolno Cholosta’an, przypominając sobie nagle, że Orostan nigdy wcześniej nie walczył z ludźmi. — Zamierzasz posłać przez ogień artylerii tylko szpicę czy także cenniejszych wojowników?
Orostan zamarł na chwilę; pogrążony w myślach.
— To celna uwaga — przyznał, spoglądając na trójwymiarowy obraz okolicy. — Uważam, że nasze główne siły powinny iść tą drogą, którą obrały, bo duża liczba wojowników nie pozwala na przeprawę przez las. My dwaj skręcimy na wschód, aby uniknąć ognia artylerii. — Przez chwilę wodził palcem po mapie, zastanawiając się. — Na wschód stąd znajdują się doskonałe pozycje na szczycie pasma wzgórz. To w dalszym ciągu daleko od ludzi, ale będziemy mieli widok na całą okolicę i jednocześnie unikniemy ostrzału.