Technika, którą stosował Mosovich, nie była często spotykana. Uciekali się do niej tylko żołnierze wojsk górskich, i to w przypadku wyjątkowego zagrożenia życia. Powód był posty: ogromne ryzyko odniesienia obrażeń. Spadając, Mosovich myślał o dwóch rzeczach: po pierwsze, że gdyby wylądował ze zbyt dużym impetem, pozostawiłby za sobą ślad, który tylko ślepy mógłby przeoczyć, a po drugie, jeżeli któryś z kamieni znalazł się w nieodpowiednim miejscu, już nigdy nie będzie małych Mosovichów.
Stromizna stopniowo była coraz łagodniejsza. Nagle zwiadowca’ zawadził stopą o niewielki występ, obrócił się w powietrzu i grzmotnął o ziemię tak, że aż gwiazdy zatańczyły mu przed oczami. Szybko jednak wstał, stwierdzając z zadowoleniem, że niczego nie złamał, i pomknął jak górska kozica w stronę strumienia.
Po drodze chwycił konar niewielkiego drzewka i ułamał go. Idąc nurtem rzeczki, będą stąpać po śliskich kamieniach. Jeden nieuważny krok przy takim obciążeniu ekwipunkiem może skończyć się złamaniem kostki.
Wreszcie ujrzał swoich żołnierzy skulonych na brzegu strumienia.
— Wszyscy zdrowi?
— Nie — jęknął Nichols.
— Złamał obydwie kostki, zeskakując z brzegu — wyjaśniła Mary, unieruchamiając jego stopy.
— No to pięknie, Stanley — powiedział Mueller. — Właśnie wpakowałeś nas w niezły burdel.
12
Leżenie w zimnym strumieniu nie było ulubioną rozrywką Mosovicha. Na dodatek towarzystwo kompana, który złamał obydwie kostki, nie poprawiało mu humoru.
— Jezus Maria, tak mi głupio, sierżancie — wyjęczał Nichols. Siostra Mary zaaplikowała mu dawkę blokerów zakończeń nerwowych, ale i tak widać było po nim oznaki bólu i wyziębienia organizmu w lodowatej wodzie strumienia. Snajper był blady i wstrząsały nim drgawki.
— Przecież nie twierdzę, że zrobiłeś to specjalnie — odparł Mosovich. — Takie rzeczy się zdarzają.
Jak dotąd nie dostrzegli żadnych śladów Posleenów, ale przejście w dół strumienia i dźwiganie rannego Nicholsa i jego ekwipunku nie było łatwym zadaniem. Były dwa wyjścia z tej sytuacji: albo mogli iść naprzód, korzystając z osłony wzgórz i jak najszybciej przebywając odsłonięte fragmenty terenu, albo mogli znaleźć jakąś kryjówkę i w niej przeczekać do chwili, aż Posleeni zrezygnują z poszukiwań, uważając, że ofiary im się wymknęły.
Jest też trzecie wyjście, uznał po chwili Mosovich.
— Dobra, zmieniamy plany. Mueller, ruszaj w górę strumienia i znajdź jakieś miejsce, gdzie ty, Nichols i siostra Mary będziecie mogli spokojnie się ukryć. Nichols, dostaniesz hiberzynę. Taszczenie cię tylko pogarsza stan twoich kostek. Mary je unieruchomi i jakoś to przetrzymasz.
— Dam radę, sierżancie — zapewnił snajper pomimo wstrząsających nim drgawek.
— Zamknij się, durniu — odparł Mueller, marszcząc brwi. — Jeżeli cię nie uśpimy, twój własny organizm załatwi cię jeszcze przed zachodem słońca i nie dożyjesz późnej starości, Jake.
Tymczasem Mosovich zaczął rozpinać karabińczyki munduru Nicholsa.
— Żarty się pana trzymają, sierżancie? — spytał snajper, przewracając się na brzuch, aby Mosovich mógł wyciągnąć spod niego magazynki do karabinu. Nichols nie był tak zwalisty jak Mueller, ale i przy nim Mosovich wyglądał na drobnego faceta.
— Ani trochę — odparł, zabierając barretta i amunicję. — Nosiłem takie zabawki, kiedy ciebie nie było jeszcze w planach. Kryjcie się, kiedy wezwę ostrzał, a potem zanieście go w bezpieczne miejsce. Kierujcie się w stronę Unicoi, a ja odciągnę ich na południowy zachód.
— Jasne — rzekł Mueller. — Miłej zabawy.
— Taaa — odparł sierżant, zanurzając się w wodzie aż po szczękę. — O niczym innym nie marzyłem.
Mosovich trząsł się z zimna, ale nie zwracał na to uwagi. Prąd był silny i ciągnął go w dół strumienia. Leżąc płasko na brzuchu, tyłem do kierunku nurtu, uderzał o kamienie i występy. Barrett, którego ciągnął za sobą, trochę spowalniał tempo przemieszczania się, za co w tej chwili sierżant był niezmiernie wdzięczny. Rzeczka pełna była głazów, konarów, zwalonych drzew i naturalnie utworzonych tam, więc mógł wybrać sobie odpowiednią kryjówkę. Co więcej, strumień przepływał pod drogą, dzięki czemu mógł bez trudu uniknąć wykrycia przez wrogie patrole.
Leżał właśnie w cieniu dawno obalonego odłamu skalnego, kiedy dostrzegł pierwszych Posleenów. Byli jakieś trzy kilometry od miejsca, gdzie oddział wszedł do rzeki, i zmierzali właśnie w tamtym kierunku. Mosovich zamarł, widząc, że na czele grupy znajduje się Wszechwładca. Według danych wywiadu, systemy czujników jego tenara były w stanie wykryć człowieka w odległości stu metrów, bez względu na to, jakich środków zapobiegawczych używał. Mosovich odczuł działanie sensorów na własnej skórze na Barwhon. Teraz jednak grupa minęła jego kryjówkę, zupełnie nieświadoma obecności człowieka.
Po tym spotkaniu Mosovich zaczął poruszać się już z mniejszą ostrożnością, jako że miał do wykonania zadanie, a czasu było coraz mniej. Jak dotąd oddział nie został wykryty, ale to tylko kwestia czasu, kiedy obcy na niego wpadną. Chyba że sami będą mieli kłopoty, które odwrócą ich uwagę.
W końcu Mosovich dotarł do miejsca, którego szukał. Tam, gdzie strumień ostro skręcał na wschód, biegła leśna dróżka. Ktoś najwyraźniej o nią dbał, ponieważ nie była zarośnięta chaszczami. Po kilkudziesięciu metrach okazało się, że coraz bardziej kręta ścieżka prowadzi w kierunku góry Ochamp.
Mosovich uważnie rozejrzał się na boki, a potem ruszył truchtem przed siebie. Nie mógł szybko biec, gdyż potwornie ciężki karabin snajperski aż przyginał go do ziemi. Jakby tego było mało, dźwigał też zapas amunicji. Starając się pozostawiać za sobą jak najmniej śladów, przemykał przez las. Ścieżka była coraz bardziej zarośnięta krzewami i pnączami, Mosovich przez chwilę myślał nawet, żeby je rozrywać gołymi rękami, ale zdecydował, że lepiej nadłożyć trochę drogi i ominąć najgorszą gęstwinę. Opóźnienie wyszło mu tylko na dobre, gdyż w miejscu, do którego zmierzał, słychać było głosy Posleenów.
Ułamek sekundy wystarczył mu, aby zawrócić, przypaść do ziemi i okryć się siatką maskującą. Był dobre siedemdziesiąt metrów od drogi i nie obawiałby się wykrycia przez ludzi, ale Posleeni przyprawiali go o dreszcze.
Kolumna obcych zdawała się nie mieć końca. Mosovich automatycznie zaczął ich liczyć, ale po dojściu do czterech tysięcy dał sobie spokój. To musi być cała brygada. Czy i oni wiedzą, gdzie jest zwiad, i tylko się z nim bawią?
Kiedy ostatni Posleeni zniknęli, Mosovich przez chwilę chciał wezwać ostrzał, ale zrezygnował z tego pomysłu, uważając, że powinien być dalej od kolumny, zanim zacznie się bawić ogniem.
Przykucnął i powoli zaczął skradać się przez las. Kiedy znalazł się za zakrętem, zwinął siatkę i ruszył pędem w górę.
Trzydzieści minut później, ledwie dysząc ze zmęczenia, wspiął się na szczyt góry Ochamp, mierzącej ponad sto pięćdziesiąt metrów wysokości. Rozciągał się z niej doskonały widok na dolinę Soque, a zalesione zbocza dawały schronienie.