Выбрать главу

Szybko odlazł niewielką przecinkę — pozostałość po jakimś domu, sądząc z resztek ogrodu i murków — i wyjął lornetkę, aby uważnie przyjrzeć się okolicy. Nie miał kłopotów ze zlokalizowaniem kolumny Posleenów, która go minęła. Obcy kierowali się drogą ku Batesville. Najgorsze było to, że znajdowali się w okolicy, w której powinien być oddział.

Na południu dostrzegł kolejny patrol z Wszechwładcą, tym razem dość daleko od przypuszczalnych pozycji drużyny. Prawdę mówiąc, obaj wodzowie byli w zasięgu strzału. Gdyby miał elektroniczny celownik, trafienie ich byłoby dziecinnie prostym zadaniem…

A gdyby spudłował, byłoby po prostu zabawniej.

* * *

Lakom’set zaczynał się zastanawiać, czy towarzyszenie Tulo’stenaloorowi na wojnie było dobrym pomysłem. Jak dotąd „wielkie starcie" ograniczało się do biegania po drogach, a tymczasem on wolałby zabijać ludzi. I żeby oni do niego strzelali. Wszystko byłoby lepsze od tego nie kończącego się łażenia w tę i z powrotem.

— To takie nudne, nudne, nudne — powiedział, ale naturalnie żaden z jego podwładnych nie zareagował. Byli na tyle pojętni, żeby wykonywać proste rozkazy, ale konwersacja przekraczała ich możliwości.

Jakby w odpowiedzi na te słowa tuż nad jego ramieniem zagwizdała kula kalibru .50, rozrywając pierś idącego obok cosslaina.

— A może nuda wcale nie jest taka zła? — powiedział sam do siebie Lakom’set, odwracając tenar w stronę snajpera.

* * *

Mosovich skulił się za skałą, kiedy wokół niego zaczął uderzać grad pocisków, a potem mocno przywierając do ziemi, zsunął się ze wzgórza. Posleeni nie mają poczucia humoru i na jego niewinny żart odpowiedzieli z całą powagą.

Czas znowu pobiegać.

* * *

Mueller widział, jak horda wrzeszczących Posleenów nagle zawróciła i pognała na południe. Mimo że mijali kryjówkę ludzi w odległości jakichś trzydziestu metrów, sensory Wszechwładcy nie wykryły obecności zwiadu. Mueller podejrzewał, że powinien wyciągnąć z tego jakieś wnioski, ale na razie zajęty był dygotaniem z zimna.

Przejście obok kryjówki zwiadu zajęło hordzie prawie pół godziny. Całe szczęście, że nie było ich więcej, bo inaczej ludzie popadliby w tej lodowatej wodzie w hipotermię.

Plan drużyny był prosty. Mosovich miał kierować się na zachód i odciągać uwagę Posleenów, a reszta oddziału miała iść na północ, ku własnym pozycjom w okolicach jeziora Burton Linę. Ukształtowanie Appalachów w tamtym rejonie pozwalało na obsadzenie przełęczy stosunkowo niewielkimi siłami. Gdyby Posleeni zaatakowali, bez trudu zostaliby stamtąd odparci, nawet mimo znacznej przewagi liczebnej. Drogi i mosty w tamtych okolicach zostały zerwane, a zabudowania wysadzone w powietrze przez patrolujące oddziały. Mueller spojrzał na zesztywniałe ciało Nicholsa. Snajper nie musiał już o nic się martwić. Galaksjańska hiberzyna, czyli kombinacja leków spowalniających metabolizm i nanitów, sprawiała, że organizm prawie zamierał. Nanity dbały o to, aby nie doszło do żadnych trwałych uszkodzeń. Jeśli ranny nie wykrwawiał się, można było przez trzy miesiące, niezależnie od warunków, nie martwić się o jego zdrowie. Po wstrzyknięciu do krwioobiegu stymulantu lub po wyczerpaniu się zapasów energii nanitów pacjent budził się w miarę dobrej kondycji, choć nie pamiętał, co się z nim działo w czasie snu.

Ale problem polegał na tym, że Nichols nie był lekki.

— Ruszamy, siostro. — Mueller wskazał podbródkiem na zachód. — Znajdziemy nową kryjówkę i w niej przeczekamy do zmierzchu — dodał, szczękając zębami. — Spróbujmy nie zostawiać żadnych śladów, kiedy będziemy wychodzić z wody.

— Kto go niesie jako pierwszy?

Mueller spojrzał na strumień. Woda szumiała, pędząc jak na złamanie karku i co chwila rozpryskując fontanny kropel o śliskie kamienie.

— Niech to diabli. Lepiej go ciągnąć i nie ryzykować — powiedział, chwytając snajpera za ręce.

* * *

Sporych rozmiarów ściernisko w okolicach drogi Lon Lyons sprawiło Mosovichowi sporo kłopotów. Miał do wyboru albo przebiec je, ryzykując wykrycie, albo nadłożyć drogi i zmarnować dziesięć minut. Wybrał to drugie rozwiązanie, i ucieszył się ze swojej przezorności, kiedy zobaczył patrol Poslcenów przeczesujący okolicę w poszukiwaniu snajpera.

Patrol zatrzymał się, czekając na Wszechwładcę, a potem ruszył na zachód przez gęsty las. W takim terenie Mosovich nie obawiał się Posleenów. Gęsta ściółka umożliwiała mu szybkie i sprawne poruszanie. Biegł po śladach zwierzyny, przedzierając się przez krzaki, i zastanawiał, co powinien teraz zrobić. Mógł albo skręcić na zachód, do Amy Creek, albo dalej krążyć wokół Clarkesville, albo wreszcie ruszyć na zachód w stronę Unicoi Gap. Po krótkim namyśle zdecydował, że pójdzie na zachód.

Przed sobą miał drogę 255. Samo przecięcie drogi było niebezpieczne, ale mapa wskazywała, że lasy po obu stronach szosy są młode i dosyć gęste. Jeżeli dopisze mu szczęście, może przemknąć się nie zauważony.

Pogrążony w rozmyślaniach, wybiegł na otwartą przestrzeń.

Okazało się, że las, który powinien tutaj rosnąć, został jakiś czas temu wykarczowany. Z miejsca, w którym stał Mosovich, wyglądało na to, że ktoś założył tutaj tartak. Co prawda budynki zniknęły, ale pozostały fragmenty narzędzi i maszyn. Po prawej stronie widać było pozostałości drogi do niedalekiej farmy. Najzabawniejsze było to, że w pobliżu znajdowały się pozostałości ujeżdżalni koni. Mosovich uśmiechnął się pod wpływem nagłej fali czarnego humoru.

Jeden rzut oka na mapę wyświetlaną przez przekaźnik powiedział mu, że sytuacja nie jest wesoła. Jak do tej pory on i Posleeni bawili się w ciuciubabkę. Mosovich chciał przemknąć przez drogę, a potem wezwać ostrzał artyleryjski. Jego tropem podążali młodsi Wszechwładcy, podczas gdy reszta brygady usiłowała zajść go to z jednej, to z drugiej strony. Zakładając, że teraz robią to samo, przekroczenie drogi oznaczało wpadnięcie wprost na Posleenów.

Po chwili namysłu postanowił zaryzykować i ruszył biegiem w stronę drogi.

* * *

Cholosta’an podniósł wzrok znad instrumentów tenara i spojrzał w kierunku wskazywanym przez krzyczącego zwiadowcę. Dostrzegł na tle zbocza jakąś postać; to musi być człowiek, którego tak długo ścigają. Uniósł broń gotową do strzału, ale automatyczny system celowniczy jak zwykle zignorował człowieka. Nim Cholosta’an zdołał porządnie wymierzyć, człowiek zniknął z pola widzenia. Wściekły Posleen chwycił manetkę, aby unieść tenar do góry, jednak Orostan położył mu doń na ramieniu.

— Spokojnie, młody kessentai. — Spojrzał na trójwymiarową mapę. — Wydaje mi się, że schwytaliśmy go w pułapkę.

Nacisnął kilka klawiszy, przesyłając do wszystkich oddziałów rozkaz otoczenia samotnego zbiega. Ten manewr spowoduje, że oddziały będą wystawione na ogień przeciwnika, pomyślał Cholosta’an.

— Jakim cudem? Przecież oni poruszają się po górach bezszelestnie i nie zostawiają śladów, zupełnie jak Duchy Przestworzy.

— Ale nie potrafią latać — stwierdził z cynicznym rozbawieniem oolt’ondai, pokazując na mapę.

Po chwili młodszy kessentai także się roześmiał.

* * *

Jake oparł się o drzewo i z trudem oddychał. Z pewnością był już kiedyś tak zmęczony, tyle tylko, że nie wiedział, kiedy.

Znajdował się na wzniesieniu u podnóża góry Lynch, ścigany przez wszystkie ogary piekieł. Las był rzadki, głównie dębowy i bukowy, i nosił ślady dużej populacji jeleni.