Za drzwiami panowała ciemność. Posępny, nieprzenikniony mrok, który wydawał się żywy, groźny i głodny. Quentyn wyczuwał, że wewnątrz coś się kryje. Czeka cierpliwie. Wojowniku, daj mi odwagę — modlił się. Nie chciał tego robić, ale nie widział innego wyjścia. Po cóż Daenerys pokazywałaby mi smoki, gdyby nie chciała, bym dowiódł jej swojej wartości? Gerris wręczył mu pochodnię i książę wszedł do środka.
Ten zielony to Rhaegal, a ten biały Viserion — przypomniał sobie. Wołaj je po imieniu, rozkazuj im, przemawiaj spokojnie, ale stanowczo. Zapanuj nad nimi, jak Daenerys zapanowała nad Drogonem na arenie. Dziewczyna była sama, miała na sobie tylko parę kawałków jedwabiu, ale nie czuła strachu. Nie mogę się bać. Jej się udało i mnie również może. Najważniejsze, to nie okazywać strachu. Zwierzęta potrafią zwęszyć strach, a smoki... Co właściwie o nich wiedział?
A co ludzie w ogóle wiedzą o smokach? Nie było ich na świecie od z górą stulecia.
Krawędź wykopu była tuż przed nim. Quentyn ruszył ostrożnie naprzód, poruszając pochodnią z boku na bok. Ściany, podłoga i sufit pochłaniały jej światło. Są przypalone — uświadomił sobie. Poczerniałe cegły obracające się w popiół. Z każdym krokiem wokół robiło się cieplej. Zaczął się pocić.
Nagle ujrzał przed sobą dwoje oczu.
Miały barwę brązu, jaśniejszą niż polerowane tarcze, i gorzały własnym ciepłem, przesłonięte przez obłoki dymu buchające ze smoczych nozdrzy. Blask pochodni Quentyna padł na ciemnozielone łuski barwy mchu w głębokiej puszczy o zmierzchu, na chwilę przed dogaśnięciem resztek światła dnia. Wtem smok otworzył paszczę i na zewnątrz wydostały się żar oraz światło. Za barierą ostrych czarnych zębów Quentyn zauważył blask gorejącego pieca, śpiący ogień stukrotnie jaśniejszy od jego pochodni. Głowa smoka była większa od końskiej, a jego szyja ciągnęła się bez końca, rozwijając się na podobieństwo wielkiego zielonego węża, gdy łeb się unosił, aż wreszcie gorejące spiżowe oczy spojrzały na niego z góry.
Zielone — pomyślał książę. Jego łuski są zielone.
— Rhaegal — rzekł. Głos uwiązł mu w gardle i na zewnątrz wydostał się tylko załamujący się charkot. Żaba. Znowu zmieniam się w Żabę. — Żarcie — wychrypiał. — Przynieście żarcie.
Kolos go usłyszał. Złapał owcę za dwie nogi, podniósł ją z wozu, odwrócił się i cisnął martwe zwierzę do wykopu.
Rhaegal złapał owcę w locie. Odwrócił błyskawicznie głowę i z jego paszczy trysnęła włócznia płomienia, skłębiona burza pomarańczowożółtego ognia, poprzeszywana żyłkami zieleni. Martwe zwierzę zaczęło się palić. Nim spadło na cegły, zacisnęły się na nim smocze zęby.
Ciało nadal otaczał nimb płomieni. Quentyn poczuł odór płonącej wełny i siarki. Smoczy smród.
— Myślałem, że są dwa — odezwał się Kolos.
Viserion. Tak. Gdzie jest Viserion? Książę opuścił pochodnię, by rozjaśnić panujący w wykopie mrok. Widział zielonego smoka rozszarpującego ciało owcy. Jego długi ogon poruszał się z boku na bok. Na szyi miał gruby żelazny kołnierz, z którego zwisał trzystopowy kawałek urwanego łańcucha. Pośród poczerniałych kości walały się połamane ogniwa — kawałki częściowo stopionego metalu. Kiedy poprzednio odwiedziłem to miejsce, Rhaegal był przykuty do ściany, ale Viserion wisiał na suficie — przypomniał sobie książę. Quentyn cofnął się, uniósł pochodnię i spojrzał w górę.
Przez chwilę widział tylko poczerniałe łuki cegieł przypalonych przez smoczy ogień. Jego spojrzenie przyciągnęła strużka osypującego się na ziemię popiołu, zdradzająca ruch. Coś bladego, na wpół ukrytego, budzącego się do życia. Zrobił sobie jamę — zrozumiał książę.
Jaskinię ukrytą w cegłach. Fundamenty Wielkiej Piramidy musiały być grube i potężne, by utrzymać ciężar ogromnego budynku. Nawet wewnętrzne ściany były trzy razy grubsze niż mur kurtynowy zamku, Viserion jednak zdołał wykopać w nich norę, ogniem i pazurami, dziurę tak wielką, że mógł w niej spać.
A my właśnie go obudziliśmy. Zobaczył coś, co wyglądało jak wielki biały wąż rozwijający się wewnątrz ściany w miejscu, gdzie się zakrzywiała, by przejść w sufit. Na dół posypało się więcej popiołu, spadło też trochę rozsypujących się cegieł. Wąż przerodził się w szyję i ogon. Potem pojawiła się rogata głowa smoka. Jego oczy gorzały w ciemności niczym złote węgle. Przeciągnął z grzechotem skrzydła.
Z głowy Quentyna umknęły wszelkie plany. Słyszał, jak Caggo Trupobójca krzyczy do najemników. Łańcuchy, każe im iść po łańcuchy — pomyślał dornijski książę. Plan przewidywał, że nakarmią bestie i założą im łańcuchy, gdy już smoki zapadną w sen. Tak właśnie zrobiła to królowa. Jednemu z nich, a jeśli się uda, to obu.
— Więcej mięsa — rozkazał Quentyn. Gdy bestie się najedzą, zrobią się ospałe. Widział, jak robiono to z wężami w Dorne, ale tutaj, z tymi potworami...
— Przynieście... przynieście...
Viserion oderwał się od sufitu, szeroko rozpościerając blade skrzydła. Wiszący mu na szyi fragment łańcucha kołysał się szaleńczo. Jego płomień rozświetlił loch, bladozłota włócznia przeszyta nitkami czerwieni i oranżu. W cuchnącym powietrzu unosiły się chmury gorącego popiołu i siarki, wzbijane w górę przez białe skrzydła.
Quentyna złapała za ramię czyjaś dłoń. Pochodnia wypadła mu z rąk, odbiła się od podłogi i potoczyła do wykopu, nie przestając płonąć. Książę ujrzał przed sobą oblicze mosiężnej małpy.
Gerris.
— Quent, to się nie uda. One są za dzikie...
Smok wylądował między Dornijczykami a drzwiami z rykiem, który skłoniłby do ucieczki sto lwów. Bestia kiwała głową z boku na bok, przyglądając się intruzom — Dornijczykom, Plewom na Wietrze i Caggowi. Najdłużej wpatrywała się w Ładną Meris, węsząc. Dlatego, że to kobieta - uświadomił sobie Quentyn. Wie o tym. Szuka Daenerys. Pragnie zobaczyć matkę i zastanawia się, dlaczego jej tu nie ma.
Wyrwał się z uścisku Gerrisa.
— Viserion — zawołał. Ten biały to Viserion. Przez pół uderzenia serca bał się, że mu się pomyliło. — Viserion — powtórzył, sięgając po zawieszony u pasa bicz. Poskromiła czarną bestię biczem. Muszę zrobić to samo.
Smok wiedział, jak ma na imię. Odwrócił głowę i na trzy długie uderzenia serca zatrzymał spojrzenie na dornijskim księciu. Za czarnymi lśniącymi sztyletami jego zębów płonęły blade ognie. Jego oczy były jeziorami stopionego złota, a z nozdrzy buchał dym.
— Leżeć — rozkazał Quentyn. Nagle kaszlnął raz, a potem drugi.
W powietrzu unosiły się gęste kłęby dymu. Dławił go odór siarki.
Viserion utracił zainteresowanie. Ponownie zwrócił się ku Plewom na Wietrze i polazł ku drzwiom. Być może czuł odór krwi zabitych strażników albo mięsa na rzeźnickim wozie. Albo po prostu ujrzał przed sobą otwartą drogę.
Quentyn usłyszał krzyki najemników. Caggo domagał się łańcuchów, a Ładna Meris rozkazywała komuś krzykiem usunąć się na bok. Na ziemi smok poruszał się niezgrabnie, jak człowiek sunący na czworakach. Był jednak tak szybki, że dornijski książę nie wierzył własnym oczom. Gdy Plewy na Wietrze spóźniały się z zejściem mu z drogi, Viserion ryknął raz jeszcze.