Setki rycerzy znaczyły setki tarcz. Ściany Sali Tarcz zdobiły jastrzębie i orły, smoki i gryfy, słońca i jelenie, wilki i wiwerny, mantykory, byki, drzewa i kwiaty, harfy, włócznie, kraby i krakeny, lwy czerwone, złote i w szachownicę, sowy, baranki, panny i trytony, ogiery, gwiazdy, wiadra i sprzączki, ludzie obdarci ze skóry, powieszeni i płonący, topory, miecze, żółwie, jednorożce, niedźwiedzie, gęsie pióra, pająki, węże i skorpiony, a także setki innych herbów w najprzeróżniejszych kolorach, o jakich nie śniło się żadnej tęczy.
Po śmierci rycerza zdejmowano jednak tarczę, by mogła mu towarzyszyć na stosie albo w grobie, a z upływem stuleci czerń przywdziewało coraz mniej rycerzy. Wreszcie nadszedł czas, gdy nie miało już sensu, by rycerze z Czarnego Zamku spożywali posiłki osobno, i Sala Tarcz opustoszała. W ostatnim stuleciu korzystano z niej rzadko. Jako komnata jadalna miała wiele wad — była ciemna, brudna i wietrzna, zimą trudno było ją ogrzać, w jej piwnicach roiło się od szczurów, a potężne drewniane krokwie były nadgryzione przez robaki i obwieszone pajęczynami.
Była jednak wystarczająco wielka i długa, by pomieścić dwustu ludzi, a nawet o połowę więcej, jeśli się ścisną. Gdy Jon i Tormund weszli do środka, po sali poniósł się szmer przypominający brzęczenie podrażnionych os. Sądząc po tym, jak niewiele czerni widział, dzicy byli tu pięciokrotnie liczniejsi od wron. Na ścianach został tylko niespełna tuzin tarcz, smętnych i poszarzałych. Farba na nich wyblakła, a w drewnie pojawiły się długie szczeliny. W żelaznych uchwytach na ścianach zapalono jednak nowe pochodnie, Jon rozkazał też przynieść ławy i stoły. Maester Aemon mówił mu kiedyś, że ludzie, którzy wygodnie siedzą, chętniej słuchają, a ci, którzy stoją, są bardziej skłonni krzyczeć.
U końca sali znajdowało się zapadające się podwyższenie. Jon wszedł na nie z Tormundem Zabójcą Olbrzyma u boku, a potem uniósł ręce, nakazując zebranym się uciszyć. Osy zabrzęczały jeszcze głośniej. Tormund uniósł róg do ust i zadął. Dźwięk odbił się echem od krokwi. Wszyscy umilkli.
— Wezwałem was tutaj, by przygotować plany odsieczy dla Hardhome — zaczął Jon Snow. -
Utknęły tam tysiące wolnych ludzi. Wszyscy głodują i docierają też do nas meldunki o martwych stworach w lesie. — Po lewej widział Marsha i Yarwycka. Othel a otaczali jego budowniczowie, Bowenowi zaś towarzyszyli Wick Strugany Patyk, Leworęczny Lew i Alf z Runnymudd. Po prawej ze skrzyżowanymi na piersi rękami siedział Soren Rozbijacz Tarcz. Dalej Jon zauważył Gavina Kupca i Harle’a Przystojnego, którzy szeptali coś do siebie. Ygon Stary Ojciec siedział między swoimi żonami, a Howd Wędrowiec był sam. Borroq opierał się o ścianę w ciemnym kącie. Jego dzika na szczęście nigdzie nie było. — Statki, które wysłałem z odsieczą Matce Kret i jej ludziom, zostały zniszczone przez sztormy. Musimy wysłać im pomoc drogą lądową, na miarę naszych możliwości. — Jon zauważył, że przyszli również dwaj rycerze królowej Selyse. Ser Narbert i ser Benethon stali przy drzwiach wejściowych. Nie zjawił się jednak nikt więcej z ludzi królowej. -
Miałem nadzieję, że sam poprowadzę ten wypad i przyprowadzę za mur tylu wolnych ludzi, ilu tylko przeżyje podróż. — Spojrzenie Jona przyciągnął błysk czerwieni w głębi sali. Przyszła lady Melisandre. — Dowiedziałem się jednak, że nie będę mógł wyruszyć do Hardhome. Wyprawą będzie dowodził Tormund Zabójca Olbrzyma. Znacie go wszyscy. Obiecałem dać mu tylu ludzi, ilu będzie potrzebował.
— A gdzie ty wtedy będziesz, wrono? — zagrzmiał Borroq. — Schowasz się bezpiecznie w Czarnym Zamku ze swoim białym psem?
— Nie. Ja pojadę na południe.
Jon przeczytał im list napisany przez Ramsaya Snowa.
W Sali Tarcz zapanowało szaleństwo. Wszyscy zerwali się na nogi, potrząsając pięściami.
Nici z uspokajającej mocy wygodnych ław. Ludzie wyciągali miecze, tłukli toporami o tarcze. Jon Snow zerknął na Tormunda. Zabójca Olbrzyma ponownie zadął w róg, dwukrotnie dłużej i głośniej niż za pierwszym razem.
— Nocna Straż nie opowiada się po niczyjej stronie w wojnach Siedmiu Królestw — przypomniał zebranym Jon, gdy zapanowało coś przypominającego spokój. — Nie jest naszym zadaniem walka z Bękartem Boltona, pomszczenie Stannisa Baratheona, obrona wdowy po nim i jego córki. Ten potwór, który szyje płaszcze ze skór zdartych z kobiet, poprzysiągł, że wytnie mi serce, i zamierzam sprawić, by odpowiedział za swe słowa... ale nie będę prosił moich braci o złamanie ślubów. Nocna Straż ruszy do Hardhome. Pojadę do Winterfel sam, chyba że... — Jon przerwał. — ...znajdzie się tu ktoś, kto zechce mi towarzyszyć.
Odpowiedział mu ryk tak głośny, jak tylko mógł na to liczyć. Tumult był tak przeraźliwy, że ze ściany spadły dwie stare tarcze. Soren Rozbijacz Tarcz zerwał się na nogi, a razem z nim Wędrowiec, Toregg Wysoki, Brogg, Harle Łowca i Harle Przystojny, Ygon Stary Ojciec, Ślepy Doss, a nawet Wielki Mors. Mam swoje miecze — pomyślał Jon. Idziemy po ciebie, Bękarcie.
Zauważył, że Yarwyck i Marsh wymknęli się z sali, a ich ludzie razem z nimi. To nie miało znaczenia. Nie potrzebował ich. Nie chciał ich. Nikt nie będzie mógł powiedzieć, że zmusiłem braci do złamania ślubów. Jeśli to rzeczywiście wiarołomstwo, tylko ja jestem mu winien. Nagle Tormund walnął go w plecy, uśmiechając się od ucha do ucha.
— Dobra przemowa, wrono. A teraz przynieś miód. Spraw, by należeli do ciebie, a potem daj im się napić. Tak to się robi. Jeszcze zrobimy z ciebie dzikiego, chłopcze. Ha!
— Wyślę po ale — odparł Jon z roztargnieniem w głosie. Uświadomił sobie, że Melisandre wyszła, a razem z nią rycerze królowej. Trzeba było najpierw pójść do Selyse. Ma prawo się dowiedzieć, że jej pan mąż nie żyje.
— Muszę cię przeprosić. Ty ich upij.
— Ha! Z tym zadaniem świetnie sobie poradzę, wrono. Ruszaj!
Jon wyszedł z Sali Tarcz. Koń i Rory podążyli za nim. Po spotkaniu z królową powinienem porozmawiać z Melisandre. Jeśli potrafiła wypatrzyć kruka w zamieci, znajdzie też dla mnie Ramsaya Snow. Nagle usłyszał krzyki... a także ryk tak głośny, że zdawał się wstrząsać samymi fundamentami Muru.
— To w Wieży Hardina, panie — zameldował Koń. Być może chciał powiedzieć coś więcej, ale zagłuszył go wrzask.
Val — pomyślał w pierwszej chwili Jon. To jednak nie była kobieta. To był krzyk konającego mężczyzny. Zerwał się do biegu. Koń i Rory popędzili za nim.
— Czy to upiory? — zapytał ten ostatni. Jon zadał sobie pytanie, czy jego trupy mogły się wyrwać z łańcuchów.
Gdy dotarli do Wieży Hardina, krzyki już ucichły, ale Wun Weg Wun Dar Wun nie przestawał ryczeć. Olbrzym kiwał okrwawionym trupem, trzymając go za nogę, jak Arya robiła ze swą lalką, kiedy była mała. Wywijała nią niczym morgenszternem, gdy tylko zagroziły jej jarzyny. Ale Arya nigdy nie rozrywała lalek na strzępy. Prawa ręka zabitego leżała w odległości kilku jardów. Śnieg pod nią robił się czerwony.
— Puść go — zawołał Jon. — Wun Wun, puść go.
Olbrzym nie usłyszał go albo nie zrozumiał. On również krwawił. Miał na brzuchu i na ramieniu rany od miecza. Raz po raz uderzał martwym rycerzem o szary kamienny mur wieży, aż wreszcie głowa zabitego zmieniła się w czerwoną miazgę przypominającą letni melon. Jego płaszcz powiewał w zimnym powietrzu. Uszyto go z białej wełny obszytej srebrnogłowiem i ozdobionej niebieskimi gwiazdkami. Krew i kawałki kości bryzgały na wszystkie strony.
Z sąsiednich wież wypadali ludzie z północy, dzicy, ludzie królowej...