— W zamian za to dał jej pokój. Nie odrzucaj go, ser. Pokój to bezcenna perła. Hizdahr jest Loraqiem. Nigdy nie skalałby rąk trucizną.
— Skąd możesz mieć pewność?
Chyba że znasz imię truciciela.
— Tak mi powiedzieli bogowie Ghis.
— Moi bogowie to Siedmiu, a oni milczą w tej sprawie. Wasza Mądrość, czy przedstawiłaś moją propozycję?
— Wszystkim możnowładcom i dowódcom z Yunkai, jak rozkazałeś... ale obawiam się, że nie spodoba ci się ich odpowiedź.
— Odmówili?
— Tak. Powiedziano mi, że żadna ilość złota nie kupi wolności waszym ludziom. Może to uczynić jedynie krew smoków.
Ser Barristan spodziewał się takiej odpowiedzi, choć miał nadzieję usłyszeć inną. Zacisnął usta.
— Wiem, że nie takie słowa pragnąłeś usłyszeć — ciągnęła Galazza Galare. — Ale osobiście rozumiem ich. Smoki to przerażające bestie. Yunkai’i boją się ich... i nie możesz zaprzeczyć, że mają powód. Nasze kroniki mówią o władcach smoków ze straszliwej Valyri i o zagładzie, jaką ściągnęli na lud Starego Ghis. Nawet twoja młoda królowa, słodka Daenerys, która zwała się Matką Smoków... widzieliśmy, jak spłonęła owego dnia na arenie... nawet ona nie była bezpieczna przed smoczym gniewem.
— Jej Miłość nie... ona...
— ...nie żyje. Niech bogowie przyznają jej słodki sen. — Pod jej welonami zalśniły łzy. — Niech jej smoki również zginą.
Selmy szukał właściwej odpowiedzi, gdy nagle usłyszał ciężkie kroki. Drzwi otworzyły się gwałtownie i do środka wpadł Skahaz mo Kandaq. Za nim szły cztery Mosiężne Bestie. Grazhar próbował zagrodzić im drogę, ale Golony Łeb odepchnął brutalnie chłopca.
Ser Barristan natychmiast zerwał się na nogi.
— Co się stało?
— Trebusze — warknął Skahaz. — Wszystkie sześć.
Galazza Galare również wstała.
— Tak właśnie Yunkai odpowiadają na twoje propozycje, ser. Ostrzegałam, że nie spodoba ci się ich odpowiedź.
A więc wybrali wojnę. Niech i tak będzie. Ser Barristan poczuł dziwną ulgę. Wojnę rozumiał.
— Jeśli wydaje im się, że złamią Meereen, rzucając kamieniami...
— To nie kamienie. — Głos starej kobiety był pełen żalu i strachu. — To trupy.
DAENERYS
Wzgórze było kamienną wyspą w morzu zieleni.
Zejście z niego zajęło Dany połowę ranka. Gdy dotarła do podstawy wzniesienia, była zdyszana. Mięśnie ją bolały i czuła się, jakby miała początki gorączki. Dłonie pokaleczyła sobie na skałach do krwi. Ale i tak wyglądają lepiej niż przedtem — pomyślała, skubiąc pęknięty pęcherz. Skóra na nich była różowa i lekko bolesna, a ze szczelin w wewnętrznych powierzchniach rąk sączył się mleczny płyn. Niemniej oparzenia się goiły.
Z dołu wzgórze wydawało się większe. Dany przezwała je Smoczą Skałą, na pamiątkę starożytnej cytadeli, w której się urodziła. Tamtej Smoczej Skały nie pamiętała, ale tej z pewnością prędko nie zapomni. Dolną część jego zboczy porastała stepowa trawa oraz cierniste krzewy, powyżej zaś ku niebu piętrzyła się stroma, naga, wyszczerbiona skała. Tam, pośród pękniętych głazów, ostrych jak brzytwy grani i skalnych iglic, kryła się płytka jaskinia, w której Drogon urządził swe leże. Gdy Dany po raz pierwszy ujrzała wzgórze, uświadomiła sobie, że mieszkał tam przez dość długi czas. W powietrzu unosił się zapach popiołu, wszystkie skały i drzewa w zasięgu wzroku były przypalone i poczerniałe, a na ziemi walały się zwęglone, połamane kości. Dla niego jednak był to dom.
Dany wiedziała, na czym polega wabik domu.
Przed dwoma dniami, wspiąwszy się na skalną iglicę, zauważyła na południu wodę, wąską strużkę, która zalśniła przez krótką chwilę w blasku zachodzącego słońca. To strumyk — zdecydowała. Mały, ale z pewnością zaprowadzi ją do większego, ten wpadnie do jakiejś małej rzeki, a wszystkie rzeki w tej części świata były wasalami potężnego Skahazadhanu. Gdy odnajdzie Skahazadhan, będzie mogła ruszyć wzdłuż niego do Zatoki Niewolniczej.
Szczerze mówiąc, wolałaby wrócić do Meereen na smoku, ale tego pragnienia Drogon najwyraźniej nie podzielał.
Smoczy władcy dawnej Valyri panowali nad swoimi wierzchowcami za pomocą wiążących zaklęć i czarodziejskich rogów. Daenerys miała tylko słowa i bicz. Gdy dosiadała smoka, często czuła się, jakby znowu uczyła się jeździć konno. Gdy chłostała swą srebrzystą klacz w prawy bok, zwierzę skręcało w lewo. Podstawowym instynktem konia była ucieczka od niebezpieczeństwa.
Kiedy smagała biczem prawy bok Drogona, smok zwracał się w prawo. Jego pierwszym odruchem był atak. Ani słowa, ani bicz nie mogły go skłonić do zawrócenia, jeśli nie miał na to ochoty. Bat raczej go irytował, niż sprawiał mu ból. Jego łuski stały się twardsze od rogu.
Bez względu na to, jak daleko odleciał za dnia, o zachodzie słońca jakiś instynkt przywoływał go z powrotem do domu, na Smoczą Skałę. To jego dom, nie mój. Jej dom był w Meereen, u boku męża i kochanka. Z pewnością tam właśnie powinna wrócić.
Muszą po prostu iść naprzód. Jeśli spojrzą za siebie, zginą.
Towarzyszyły jej wspomnienia. Chmury widziane z góry. Mknące po stepie konie, małe jak mrówki. Srebrny księżyc, tak blisko, że wydawało się jej, iż mogłaby go dotknąć. Błękitne rzeki lśniące w blasku słońca. Na grzbiecie Drogona czuła się cała. Pod niebem troski tego świata nie były w stanie jej dotknąć. Jak mogła się tego wyrzec?
Nadszedł już jednak czas. Dziewczyna mogła spędzać życie na zabawach, ale ona była już dorosłą kobietą, królową, żoną i matką tysięcy dzieci, które jej potrzebowały. Drogon ugiął się przed biczem i ona również musi to zrobić. Musi znowu włożyć koronę, wrócić na hebanową ławę i w ramiona szlachetnego męża.
Hizdahra od letnich pocałunków.
Dziś rano słońce prażyło mocno, a niebo było błękitne i bezchmurne. To dobrze. Ubranie Dany zmieniło się już właściwie w łachmany i słabo chroniło przed zimnem. Podczas szalonej ucieczki z Meereen zgubiła jeden sandał. Drugi zostawiła w jaskini Drogona, woląc chodzić boso niż w jednym bucie. Tokar i welon pozostawiła na arenie, a płócienna koszulka nie była przystosowana do upalnych dni i zimnych nocy Morza Dothraków. Pokryły ją plamy od potu, trawy i ziemi, Dany oderwała też pasek z obrąbka, żeby zabandażować łydkę. Jestem obdarta i wygłodzona, ale jeśli nadal będzie ciepło, nie zamarznę — pomyślała.
Była sama, a przez większość czasu również marzła i cierpiała głód... lecz mimo to czuła się tu dziwnie szczęśliwa. Odrobina bólu, pusty brzuch, zimne noce... co to ma za znaczenie, kiedy może się latać? Zrobiłabym to wszystko raz jeszcze.
Powtarzała sobie, że Jhiqui i Irri czekają na nią na szczycie piramidy w Meereen, razem z Missandei i wszystkimi małymi paziami. Przyniosą jej posiłki i będzie mogła wykąpać się w basenie pod drzewem hebanowca. Dobrze byłoby znowu się poczuć czystą. Dany nie potrzebowała lustra, by wiedzieć, że jest brudna.
Była też głodna. Pewnego ranka znalazła trochę dzikiej cebuli rosnącej w połowie wysokości południowego stoku, a później tego samego dnia liściaste czerwonawe warzywo, które mogło być jakimś rodzajem kapusty. Czymkolwiek było, nie pochorowała się od niego. Poza tymi roślinami oraz jedną rybą, którą złapała w karmionej przez źródło sadzawce pod jaskinią Drogona, zadowalała się resztkami po smoku. Na przypalonych kościach pozostawały kawałki dymiącego mięsa, w połowie zwęglonego i w połowie surowego. Wiedziała, że potrzebuje czegoś więcej. Pewnego dnia kopnęła bokiem bosej stopy pękniętą owczą czaszkę i strąciła ją ze szczytu wzgórza. Patrząc, jak czaszka stacza się ze stromego stoku ku morzu traw, Dany uświadomiła sobie, że musi pójść za nią.