– Nie mogłam, bo sama się gotuję od emocji. Zadzwoniła do mnie z samego rana, że przyjechała, bo się za wami stęskniła. Jak tylko załatwi jakieś niezmiernie pilne sprawy, to do was wpadnie. Ale nie sama. Tylko z nowym narzeczonym, z którym ma zamiar wziąć ślub w Polsce… No, powiedziałam to. – Odetchnęła głęboko i padła na fotel koło kominka.
Przyglądała się nam uważnie swoimi wyblakłymi niebieskimi oczyma. Wyglądała staro i była wyraźnie wykończona. A my? My siedziałyśmy jak martwe, ogłupiałe i oszołomione. Zero reakcji. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Byłam kompletnie ogłuszona, jakby ktoś dał mi czymś ciężkim po głowie.
– Mówcie coś – zażądała Fredzia.
– Ale co? – zapytałam. Czy istnieją jakieś stosowne słowa w takiej sytuacji? Czułam kompletną pustkę w głowie.
Paulina była przytomniejsza. Zapytała:
– Czy ona nas zabierze? Od tatusia i z tego domu, i w ogóle?
– Nie wiem – odpowiedziała szczerze babcia. – Nie wiem – powtórzyła.
Milczałyśmy wszystkie trzy. Każda pogrążona w swoich niewesołych myślach. Nasz świat znowu chwiał się w posadach.
W tę ciszę wdarł się wesoły głos Honoraty:
– Co tu tak cicho? Przyniosłam pani, pani Fryderyko, gorące placuszki. A wy, dziewczynki, czemu nie jecie?
Zimno się jakoś zrobiło. Milczałyśmy wszystkie. Nie było o czym mówić. Przyszłość była wielką niewiadomą.
„Ranek przynosi rozwiązania”. Znowu nam się to nie sprawdziło.
Fredzia spała u nas. A może nie spała, bo rano wyglądała, jakby traktor po niej przejechał. Ja w każdym razie pół nocy spędziłam, przewracając się z boku na bok. Paulinka też nie prezentowała się najlepiej.
Śniadanie przebiegło w ponurej atmosferze. Wymieniałyśmy się tylko talerzami i nawet pyszne omleciki z zielonym groszkiem, przyrządzone przez Honoratę, nie wywołały entuzjazmu. Atmosfera w domu była raczej pogrzebowa. O szkole nawet nikt się nie zająknął.
Siedziałyśmy w domu, czekając na mamę. Obejrzałyśmy ze sto razy Notting HM, potem znowu Kaczora Howarda – ulubiony film Pauliny. Mama nie dawała znaku życia. Fredzia zaczęła się wkurzać. Zadzwoniła do Artura, ale z nim mama też się nie kontaktowała. Zjadłyśmy obiad, zjadłyśmy kolację. Nie dacie wiary, ale nie pamiętam, co jadłyśmy. Byłyśmy smutne i bez apetytu. Wieczorem Fredzia powiedziała, że musi, niestety, wracać.
– Nie martwcie się, mama na pewno się odezwie.
Nie martwiłam się. Wołałabym jednak, by się nie odzywała. Czy nie mogło wszystko zostać tak, jak było?
Następnego dnia obie poszłyśmy do szkoły. Byłam okropnie rozkojarzona i złapałam mierny z polskiego. Jedyny mierny z polskiego w całej mojej karierze szkolnej. Dobroczynny wpływ ukochanej mamusi, oczywiście.
Nasza mama, jak była, to nie była taka zła. Nie zdarzały się u nas w domu żadne katastrofy. Miałyśmy co jeść i w co się ubrać. Często kupowała nam świetne ciuchy, bo jak była przy kasie, to na nic nie żałowała. Wiedziałyśmy, jak smakuje i kawior, i łosoś. Gest i fantazję miała niezwyczajną. Potrafiła, ni stąd, ni zowąd, skoczyć sobie na parę dni do Kołobrzegu czy Krakowa. Ot, taka myśl ją naszła, wsiadała do pociągu i hajda w Polskę! Czasem z nami, czasem bez nas. Ale jeśli bez nas, to zawsze opiekowała się nami babcia albo Ewa, nasza ciocia.
Zdarzały się oczywiście też okresy, gdy odżywiałyśmy się głównie dżemem i makaronem z sosem i o żadnych szaleństwach nie mogło być mowy. Ale na ogół układało się nieźle. Mama była wesoła i pomagała mi w lekcjach, jeśli akurat nie szalała na mieście ze swoim towarzystwem.
Uczyła Paulinę śmiesznych pioseneczek. To wspominałam z przyjemnością. Naprawdę, nie było źle. Potrafiła też, bez uprzedzenia, nie wrócić na noc. Przyzwyczaiłyśmy się robiło to na nas większego wrażenia. Po prostu zjadałyśmy cokolwiek i szłyśmy spać. Rano mama przeważnie była. Zjawiali się jacyś narzeczeni, często mili, sympatyczni. Pan Bajabongo też był taki. Świetny gość. Gotował wołowinę po sudańsku, kuskus i strasznie śmiesznie przekręcał polskie słowa.
Do głowy nawet mi nie przyszło, że mama ma nas dość, że jest zmęczona monotonią codziennego życia, że może po prostu dać nogę z panem Tongo Bongo. A jednak tak się stało i musiało w mamie być coś, czego nie widziałam i czego się obecnie bałam. Jakaś nieobliczalność i nieodpowiedzialność. Jednak.
Co ona nam teraz zamierza wyciąć? Ta myśl prześladowała mnie przez cały dzień.
Po powrocie ze szkoły zadzwoniłam do babci, ale mama się do niej nie odezwała. Utopiła się czy co? I ten nowy narzeczony! Co, na Boga, jest grane?
Minął kolejny dzień. Patrzyłyśmy ciągle w stronę furtki, a mamy jak nie było, tak nie było.
Fredzia dzwoniła, pytała. A u nas ciągle nic. Wcięło ją. Było nam z Paulina okropnie przykro, że ukochanej matce tak się do nas nie spieszy. Paulinka popłakiwała w kątku. Ja jej mówiłam:
– Daj sobie siana, mała! Chyba się nie będziesz przejmować takimi głupotami. Chodź, zagramy w chińczyka.
Mała na to hasło niezmiennie się podrywała i szłyśmy grać. Dawno już stwierdziłam, że chińczyk jest świetny w stresowych sytuacjach, bo pochłania uwagę, a nie wymaga specjalnie myślenia.
Następnego dnia poszłyśmy znowu do szkoły. Mama się nie pojawiła. Nie powiem, że zapomniałyśmy o niej zupełnie, ale wydawało nam się, że już nie przyjedzie, kiedy zadzwoniła do furtki.
Zobaczyłam jej charakterystyczną sylwetkę i zamarłam. Mama, kompletnie niezmieszana, podbiegła do Paulinki, zaczęła ją całować, wciskać jakieś prezenty. Ja stałam na uboczu i starałam się zachować spokój. Nie było to łatwe, bo Paula ryczała jak głupia i tuliła się do mamy. Jednym słowem, wzruszający obrazek rodzinny pt. „Powrót mamy”. Jaja jak berety – jak mówił Jasio.
– Ale ty jesteś wielka, Karo! – powiedziała mama.
– Jasne, dawno się nie widziałyśmy – odparłam z dużym dystansem. – Gdzie się podziewałaś? – spytałam, mam nadzieję, że uprzejmie.
– Wszystko wam opowiem, dziewczynki. Może wejdziemy do domu? – zaproponowała.
Weszłyśmy więc. Mama rozglądała się uważnie i była trochę zaszokowana tym, że tatuś doszedł do takiej kasy. Skomentowała to krótko:
– Widzę, że waszemu ojcu nieźle idzie.
Usiadłyśmy. Wkroczyła Honorata, podała herbatę i ciasteczka. Minę miała pełną dezaprobaty, mama jednak nie zwracała na naszą gospodynię uwagi.
– Cieszę się, że tak dobrze wam się wiedzie – powiedziała.
– Nie musiało tak być – odparłam lodowato.
– Och! Zawsze wierzyłam w waszego ojca. On jak musi, to potrafi. Założę się, że moje odejście wpłynęło na niego inspirująco.
Coś w tym było, ale nigdy bym jej tego nie przyznała. Mama zaczęła nas wypytywać o szkołę i podobne głupoty. Potem ja spytałam, co się z nią działo przez ostatni rok. Poczęstowała nas pełną dramatyzmu opowieścią. Samotna i nieprzystosowana, w prymitywnym środowisku rodziny pana Kongo – łzy mi nieomal stanęły w oczach, gdy to opisywała. Rozstanie – dramatyczne, wręcz tragiczne. Ona, lwy i tygrysy, piasek i upał. Samotna, ale dzielna. Zaczęłam jej prawie współczuć. Potem, gdy była już na samym dnie i szła do ambasady, by żebrać o bilet powrotny do Polski, spotkała grupę studentów podróżujących po Afryce. Dołączyła do nich i wraz z nimi znalazła się w Kenii. Tu, aby zarobić, zatrudniła się na farmie organizującej safari fotograficzne. Poznała jej właściciela, Polaka z pochodzenia. Wielka Miłość.
– Pomyślcie, dziewczynki. Musiałam tak daleko pojechać, by spotkać tego jedynego. To było metafizyczne. Od razu wiedzieliśmy, że jesteśmy sobie przeznaczeni. To prawdziwe braterstwo dusz, ja i Albert. Dwie połówki jabłka po prostu.