Выбрать главу

No tak, mama się nie zmieniła, zawsze na najwyższym tonie. Ona się minęła z powołaniem. Powinna tworzyć. Fikcję literacką.

Wyglądała zresztą świetnie. Opalona oczywiście, w jakimś genialnym kostiumie, z gustowną biżuterią. Nie wyglądał ten kostium na zwykłą konfekcję, a biżuteria na częstą w sklepach Wschodu masówkę. Mama była niesamowicie elegancka i zadbana.

– Postanowiliśmy wziąć ślub w ojczyźnie. Tak będzie patriotycznie. Albert bardzo tęskni. Wiecie, że jest hrabią? Tak, dziewczynki! To hrabia Zawojski. Wasza mama będzie hrabiną!

Siedziałam, kompletnie ogłupiała. O Boże! Ale kwas!

– Postanowiliśmy powiedzieć całemu światu, jak się kochamy. Dlatego ślub weźmiemy w kościele Mariackim, a wesele wyprawimy… zgadnijcie gdzie! No, dziewczynki!

Patrzyłyśmy na mamę jak zaczarowane. Nie wiem, co myślała Paulina, ja wiedziałam, że mamie niestety kompletnie odbiło.

– „U Wierzynka”, dziewczynki, „U Wierzynka”! Wyobrażacie to sobie?

„O czym ona, na Boga, mówi? To chyba jakieś żarty, których natury nie rozumiem” – myślałam przestraszona. Niestety, to nie były żarty, tylko nasza mama kochana en pleine forme, jak powiedziała później Fredzia po francusku. W pełnej formie – tym razem dzięki kochanej pani Zosi zrozumiałam Fredzię od razu.

Mama nadawała tego typu głupoty jeszcze jakiś czas, a potem czule nas pożegnała i umówiła się na następny dzień w hotelu „Bristol”, abyśmy poznały Alberta, jej drugą połowę, jej metafizycznego kochanka, a naszego przyszłego drugiego tatusia. Kompletny cyrk…

Zamknęłam drzwi za mamusią i pomknęłam do telefonu. Frytka chichotała jak głupia, gdy jej cytowałam mamusię.

Groteskowość tego wszystkiego przysłoniła najważniejszą kwestię. Zapytała o nią jak zwykle przytomna Frytka:

– A co ona zamierza zrobić z wami?

Postanowiłam zadzwonić do tatusia. Może on coś poradzi, jeśli mama zechce nas zabrać do siebie. Poza tym powinien wiedzieć, że się pojawiła. Oczywiście jego komórka była wyłączona. Tak jest zawsze z tymi komórkami, gdy są potrzebne. Spanikowana, wysłałam mu SMS-a.

Pogadałam z Paulina. Jej też nie pasował powrót do mamusi.

– To znaczy może fajnie byłoby mieszkać w Afryce, ale tęskniłabym za tatusiem, Fredzią i Honorką.

– Co ty mówisz? W jakiej Afryce?

– No, jeśli ten jej facet ma farmę i biuro turystyczne, to przecież oni chyba tam wrócą – powiedziała moja młodsza siostra z zadziwiającą i nieubłaganą logiką.

To był aspekt, na który nie zwróciłam uwagi. Rzeczywiście, to, co mówiła Paulina, brzmiało przerażająco logicznie. Od razu znalazłam się przy telefonie. Fredzia chwilę się zastanawiała, a potem zgodziła się z Paulina. Może tak być.

– Ja nie chcę do żadnej Afryki! – wydarłam się.

– No, to przecież tylko hipoteza. Nie denerwuj się, to nic pewnego. Kaśka zawsze była nieobliczalna.

– Dobra sobie! Mam się nie denerwować. Ja chyba zwariuję. W każdym razie dobrowolnie nigdzie nie wyjadę.

Tatuś zadzwonił w niedzielę, akurat gdy wychodziłyśmy na spotkanie z mamą. Gdy usłyszał, że mama wróciła, od razu chciał przyjechać. Powstrzymałam go.

– To nie ma sensu, żebyś zrywał koncert. Tu nic się nagle nie wydarzy. Przecież trzeba czasu, by zorganizować taki ślub.

– W zasadzie i tak musimy wracać. Krzysiek miał mały wypadek.

– Co się stało? – spytałam przestraszona, wyobrażając sobie od razu Krzycha w szpitalu, a Kleo szlochającą u jego wezgłowia.

– Złamał rękę – uspokoił mnie tatko – ale szczegóły to ci opowiem, jak wrócę. Będę wieczorem. Teraz muszę się trochę zreanimować.

– Piłeś?!

– No! – westchnął ciężko. – Mieliśmy wczoraj taki raczej burzliwy wieczór. Nie zachowuj się, malutka, jak stara i męcząca żona. Trzymajcie się i do zobaczenia.

Cały tatuś! Wiecznie młody. Nie miałam jednak czasu, aby się nad nim rozczulać. Pomknęłyśmy z Paulą środkami lokomocji miejskiej na wystawny obiadek z mamą i jej ukochanym. Honorcia machała nam chusteczką, jakbyśmy wyruszały na wojnę.

Hotel „Bristol” lśnił marmurami i złotem.

– Bogato – powiedziała Fredzia, rozglądając się po holu.

– Bogato – powtórzyłyśmy.

– Czy to kiedy ktoś gdzieś ze złotem przesadził? Jego zawsze mało – zacytował Artur sentencję, złotą oczywiście.

Staliśmy przez chwilę na środku holu jak grupka buraków. Rozglądaliśmy się po wnętrzu z pewnym onieśmieleniem. Legenda miejsca działała na nas przytłaczająco.

Energiczna Fredzia przejęła w końcu ster i popchnęła nas w kierunku sali restauracyjnej. Zobaczyłyśmy w głębi mamę, a obok niej metafizycznego kochanka.

Szok! Pełny szok, bo może i był on metafizyczny, ale na pewno nie był ani młody, ani przystojny. Fredzia go później nazwała: Większy Picasso. Był rzeczywiście większy od Picassa – bo wyższy. Miał tę samą twarz spalonej słońcem małpki. I był stary, chyba starszy od Artura i Fredzi. Później Artur wyraził nadzieję, że Albert, mimo podobieństwa do mistrza, nie ma chyba charakterystycznego dlań zwyczaju gaszenia papierosa na ukochanej kobiecie.

Narzeczony mamy starał się być miły dla nas wszystkich. Nie dało się jednak ukryć, że to postać z zupełnie innej operetki. Atmosfera panowała trochę napięta. Albert się zachwycał:

– Jakie śliczne córeczki, zupełnie jak mama. – Tu rzucał namiętne spojrzenie na naszą mamusię.

Mama się rumieniła i ściskała jego dłoń. Jednym słowem, prezentowali nam odrażającą, przesłodzoną sielankę. Aż zęby bolały.

Mama serdecznie się przywitała z nami, babcią i Arturem.

– Arturku! – powiedziała. – Gdzie się podziały twoje włosy?

Artur z lekka się obruszył.

– O, przepraszam! Ja włosy mam, ale nie dla wszystkich! – Tu spojrzał lubieżnie na Fredzię, która zaczęła się śmiać, a my wraz z nią. Tylko Albert patrzył na nas osłupiały, widocznie nie rozumiejąc żartu. Może zresztą tego typu żarty go nie bawiły. Były dla niego zbyt prostackie, a może zbyt wyrafinowane. Kto to wie?

Zamówiliśmy jedzenie. Dla nas mama zażyczyła sobie barszcz po staropolsku z suszonymi prawdziwkami i polędwiczki wieprzowe z warzywami ratatouille.

Zaprotestowałam:

– Możesz dla Paulinki zamawiać. Ja poproszę… – tu zagłębiłam się w kartę -…udziec jagnięcy w sosie z czerwonego wina – zwróciłam się do stojącego tuż obok kelnera.

– Przepraszam cię, Karolinko, zawsze zapominam, że jesteś już dużą dziewczynką.

– Tak, jestem – potwierdziłam wyniośle i przez cały czas starałam się o tym mamie przypominać.

Fredzia, zajadająca się szczupakami w sosie homardin, prowadziła rozmowę tak, by była ona lekka, łatwa i przyjemna.

Ale proste to nie było. Wszędzie czyhały miny i rafy, a ja bynajmniej nie pomagałam jej między nimi lawirować. Jedyny bezpieczny temat w czasie tego obiadku stanowił ślub mamusi. Panie omawiały szczegóły ceremonii, gdy zapytałam:

– Jakim cudem chcesz wziąć ślub w kościele, i to, hi! hi!, w bieli?

– Nie w bieli, tylko mam zamówioną suknię od Valentino w kolorze ecru. Z waszym ojcem nie mieliśmy na szczęście ślubu kościelnego.

– Czy to znaczy, że jesteśmy obie z Paulina dziećmi grzechu? – spytałam z niewinną miną.

– To nie tak – zaczęła mama, ale Fredzia jej przerwała:

– Nie denerwuj mamy, kotku, daj jej już spokój.

No, dla Fredzi wszystko.

Maminy hrabia był grzeczny i uważający, ale nie bardzo było o czym z nim rozmawiać. Artur próbował coś o safari i Afryce, ale hrabia nie podjął wątku. Problemy polityczne, zawsze ożywiające nudne konwersacje, nie wchodziły w grę. Artur bowiem nie znosił tego typu rozmów. Uważał politykę za walkę buldogów pod dywanem i powiadał, że należy ją pozostawić politykom.