Выбрать главу

Koszmarny obiadek się skończył, a my nawet nie spytałyśmy, co mama zamierza, jakie ma plany w stosunku do nas. Jakoś było niezręcznie przy tym Albercie.

Pożegnaliśmy się i poszliśmy na spacer do Łazienek. Pałac bielił się w słońcu, przechadzały się wspaniałe pawie, między drzewami śmigały wiewiórki, a my, niebaczni na te cuda, obgadywaliśmy mamę i jej narzeczonego.

Ja: Okropnie stary!

Paulina: Twarz ma jak małpa.

Artur: Nie w twarzy zabawa…

Babcia (karcąco): Arturze!!! W miłości jak w tramwaju, wszyscy mają równe prawa. – I, tak, widziałam to wyraźnie, kopnęła Turka w kostkę. Co mu się słusznie należało, bo słuchała tego Paulina, która na szczęście nie zajarzyła.

Dzień był słoneczny, obiadek znakomity, spacerek po ślicznym parku nam się należał i stanowił godny finał tego pełnego emocji dnia.

Babcia powiedziała, że wysłała list do Ewy, naszej cioci, która nadal przebywała w jakiejś aśramie w Indiach i odzywała się nader rzadko.

– Mam znakomity powód, by ją ściągnąć z powrotem.

Myślę, że nie oprze się pokusie i przyjedzie na taki huczny ślub. Arystokracja ma swój urok. A wy, dziewczynki, musicie sobie kupić jakieś sukienki, a może i kapelusiki.

– Kapelusiki??? Brr…

– No, w tych kręgach towarzyskich nosi się na takich uroczystościach kapelusze.

– Daj spokój, Fredziu, chociaż ty pozostań normalna – prosił Artur.

– Jestem zupełnie normalna, chcę tylko, aby nasza rodzina godnie wypadła – oświadczyła dumnie Fryderyka.

No tak, najwyraźniej się zaczyna.

Ukochany ojciec pojawił się w domu wieczorem w stanie godnym politowania. Wspaniała ruina – to było właściwe określenie. Blady, słaby, ale nie złamany. Wory pod oczami i zmierzwione włosy jasno wskazywały, że manewry musiały być ostre. Tak od niego cuchnęło z lekka przetrawioną gorzałą, że prochy raczej nie wchodziły w grę. Padł na kanapę i zażądał piwa. I sprawozdania. Wiernie mu wszystko zrelacjonowałyśmy, a tata od czasu do czasu chichotał, komentując jadowicie:

– Cała wasza mama! Niezmordowana we wspinaczce na wyższy poziom łańcucha pokarmowego.

Myśl ta wydała mi się głęboka, choć, być może, do końca jej nie zrozumiałam. Potem spytałam o jego przygody w Poznaniu. Tatuś stwierdził, że nie ma o czym mówić. Nalegałam:

– Nie bądź taki skromny, niech i my się pośmiejemy!

Bronił się trochę, ale w końcu pękł i opowiedział nam, jak wesoło popijali sobie wódeczkę w barze hotelowym.

– Pełno było tam smacznych przekąsek. – Tak się wyraził, nie mając bynajmniej na myśli jedzenia. – Lechowi wpadła w oko jedna blondynka. Poprosił ją parę razy do tańca. Facetowi, z którym była, zdecydowanie się to nie podobało. Ruszył z kumplami i otoczyli stolik. Próbowałem ich uspokoić. Powiedziałem: „Panowie z nami nie pili, panowie nie mają prawa dać nam po pysku”. Niestety! Racjonalne argumenty do tej hołoty nie przemawiały. Zaczęła się przepychanka, ale obyło się bez większych strat, bo szef lokalu wezwał gliny.

– A ręka Krzysia? – spytałam zaniepokojona.

– Złamał, bo spadł z kibla w klozecie – powiedział rzeczowo tatuś.

– Piszą już o tym szmaty?

– No, co ty?! Nikomu nie powiedzieliśmy, jak to się stało. Każdy gnojek w tym kraju tylko marzy, by chwalić się kumplom, że przyłożył znanej osobie. A my, córeczko, niestety podpadamy pod tę kategorię – wyżalił się znękany idol.

– Jasne, tatku – wyraziłam oczekiwane przez niego po parcie.

– Chyba powinienem chodzić po ulicy w masce – stwierdził ze smutkiem tatuś.

– W jakiej masce? – zainteresowałam się.

– No… na przykład Kaczora Donalda – powiedział, pociągając tęgi łyk browaru.

– Myślisz, że on jest mniej znany od ciebie? – wyraziłam wątpliwość i dostałam po głowie. Lekko.

Pocałowałam ojca na dobranoc i powędrowałam do swojej sypialni. Ciekawe, czy tata chciałby się nas pozbyć.

Myślałam o tym w nocy. Wiem, że nas kocha i opiekuje się nami najlepiej, jak może i umie. Ale czy my czasem nie przeszkadzamy? Przecież na przykład ta heca z Andżeliką musiała mu zajść za skórę. Podświadomie pewnie się domyśla, że to ja maczałam w tym palce. Mocno mnie to męczyło i chwilami nawet żałowałam tej akcji. Jednak tylko chwilami.

Następnego dnia zadzwoniła babcia. Chciała się umówić na rundkę po sklepach w poszukiwaniu odpowiednich ciuchów na ślub mamy. Przy okazji opowiedziałam jej o przygodach taty i o tym, że Krzyś złamał rękę. Babcia słuchała w milczeniu, a potem zapytała:

– Komu?

Ślub w Krakowie to była szalona feta. Państwo młodzi nadjechali powozem zaprzężonym w dwa białe siwki.

– Dlaczego nie cztery? – zapytała niepoprawna Fredzia.

Mama wystąpiła w pięknej sukni, białej z odcieniem beżu, i – tak, muszę to powiedzieć – w piętnastometrowym welonie.

– Czy nie za krótki? – zmartwiła się Fredzia.

Albert był w szarej jaskółce i w cylindrze.

– Wygląda jak świerszcz zza komina – porównanie Fredzi.„,

Ukochana babcia miała kapelusz wielkości młyńskiego koła. Prezentowała się zaiste imponująco.

– W przyszłym roku jedziemy do Ascot na wyścigi. Kapelusz już mamy – zakomunikował nam Artur.

Nawet nasz tata włożył krawat i garnitur.

– Dlaczego go nosisz? – zainteresowała się Fredzia, przyglądając się rzeczonemu krawatowi bardzo uważnie. – Założyłeś się z kimś?!

Artur wystąpił w czarnym smokingu. Wyglądał super.

Dumnie oznajmił tacie:

– Szyty w Londynie!

– A ty gdzie wtedy byłeś? W kołysce? – zapytał tata.

Ja i Paulina miałyśmy na sobie koszmarne różowe sukienki. Prezent od kochającej mamusi. Robiłyśmy za druhny. Pozwólcie, że ten wątek pominę. Nikt z ukochanej rodzinki nie komentował naszego wyglądu. Leżących się nie kopie.

Grały skrzypce, śpiewał jakiś sopran. Były kwiaty, dużo kwiatów, czerwone dywany. Mama uśmiechała się prześlicznie, Albert robił wrażenie oszołomionego. Dzikie tłumy ludzi zapełniały kościół i jego okolice. Wszyscy świetnie ubrani, kobiety w pięknych kapeluszach, wspaniałych sukniach i kostiumach. Jednym słowem, Dynastia na krakowskim Rynku. Szukałam wzrokiem Crystal i Blake’a. Nie zauważyłam.

Skąd, na Boga, mama wzięła tylu gości? Dyrektor jednego z teatrów krakowskich pełnił rolę mistrza ceremonii. Może ci goście to wynajęci statyści? Kamery i fotografowie. Jak mamie udało się zorganizować taki szum medialny, nie wiem. Przecież nie jest nikim znanym, a Albert to tylko prosty hrabia (jak określiła go Fredzia). Wyłączność na zdjęcia z wesela sprzedała mama „Gali” czy „Vivie”.

Przetrzymałyśmy jakoś to wszystko. Błyskające flesze, życzenia od kilkuset osób, ryż i płatki róż, którymi nas obrzucono na schodach kościoła. Wsiadłyśmy w końcu z młodą parą do powozu i przejechałyśmy te parę metrów do „Wierzynka”, robiąc rundkę honorową wokół Rynku. Mama, podniecona, pytała mnie w powozie:

– Chyba wszystko wypadło dobrze? Chyba się udało?

– Różowe sukienki strasznie się gryzły z dywanem w kościele – odpowiedziałam.

Zmartwiła się.

„Wierzynek” stanął na wysokości zadania. Coś znaczą te setki lat tradycji. Jedzenie było znakomite. Dyskutowaliśmy dystyngowanie, co jest lepsze: turbot au vin blanc czy chaud-froid z kwiczołów. Tatuś krzyczał, abyśmy były cicho, bo nie rozumie, co je. Ta jakość rzeczywiście wymagała skupienia.

Tłumy eleganckich ludzi z zapamiętaniem pustoszyły półmiski i butelki. Na stołach było po prostu wszystko i jeszcze więcej. Najbardziej podobały mi się różnego rodzaju terriny i dziczyzna. Nie jadam takich rzeczy na co dzień i miałam ochotę poznać jak najwięcej nowych smaków. Lubię w kuchni eksperymenty. Fredzia jednak twierdziła, że najlepsze są potrawy najprostsze.