Выбрать главу

– Kawior… mmm… jakie to proste, a jakie dobre – powiedziała, nabierając kopiastą łyżkę czarnego kawioru i skrapiając ją obficie sokiem z cytryny.

– Zgadzam się z tobą całkowicie – przytaknął Artur. – Skoro ty lecisz Fiszerem, to pozwól, że przytoczę Boya: śledzikowi, aby był najwykwintniejszą potrawą, brakuje tylko wysokiej ceny. – I wrzucił do ust dużą porcje rzeczonego śledzika, marynowanego w winie bordoskim z laseczkami cynamonu.

Objadaliśmy się obłędnie. W naszej rodzinie jedzenie zawsze bardzo się liczyło. Jaka szkoda, że mama nie zaprosiła Honorci! Ona toby dopiero doceniła tutejszą kuchnię. Nie tylko my pałaszowaliśmy wszystko. Wokół stołów odbywała się niesamowita przepychanka. Ludzie wyglądali na takich, co od dawna nie mieli nic w ustach. No cóż, uczta „U Wierzynka” zdarza się raz na tysiąc lat. Serwowano cristal, podobno jeden z najdroższych szampanów świata. No, jest niezły, ale żadne cudo. Natomiast smakowała mi terrina z przepiórek w sosie malinowym. Całkiem, całkiem.

Na deser podano tort dekorowany różami. Podobno samych róż było dwa tysiące, a cały tort ważył trzydzieści kilogramów. Wyglądał imponująco. Cztery kondygnacje róż. Istne szaleństwo w hollywoodzkim stylu. Karol Luksemburski i Kazimierz Wielki na pewno nie mieli takiego tortu.

Mama w sposób czarujący zajmowała się gośćmi. Z każdym porozmawiała, każdemu powiedziała coś miłego. Podeszła do naszej gromadki w towarzystwie siwowłosej damy. Przedstawiła nas wszystkich siostrze Alberta, która była jakąś księżną czy kimś takim. Zamieniliśmy z nią kilka zdawkowych słów: jaka miła uroczystość, jak ślicznie wygląda panna młoda.

Nikt nie miał odwagi powiedzieć, że pan młody dobrze się prezentuje lub, na przykład, jaka piękna para.

Potem księżna zwróciła się do tatki lekko protekcjonalnym tonem:

– Pan, zdaje się, jest muzykiem?

Tato błyskawicznie zripostował:

– Tak, ale potrafię to wytłumaczyć!

Roześmieliśmy się wesoło, a księżna odeszła z twarzą nieruchomą niczym, galareta. Popatrzyliśmy po sobie z rezygnacją i znowu wzięliśmy się do degustacji zgromadzonych na stole cudów.

Po jakimś czasie pojawiła się mamusia z Albertem. Pogadali trochę z Fredzią i z nami. Babcia zachwycała się, jak mama ślicznie wygląda, jakie cudowne przyjęcie zorganizowała. Ja spytałam, skąd wzięła tych wszystkich gości. Ugryzłam się w język i o statystach nie wspomniałam. Okazało się, że to rodzina i przyjaciele Alberta. Frytka spytała, dlaczego mama nie zaprosiła swoich starych koleżanek. Odparła, że zaprosiła.

– O! Jest przecież Krysia.

Rzeczywiście. Krysia była, ale tylko ona i nikt więcej. Na odchodnym mama odwróciła się do taty i powiedziała:

– Nie pij tyle.

Tata popatrzył na nią uważnie i odrzekł scenicznym szeptem:

– Piję, aby twoi znajomi wydawali mi się ciekawsi.

Mama się trochę wkurzyła, ale zapanowała nad sobą i uśmiechnęła się czarująco:

– Nic się nie zmieniłeś, widzę. Chociaż… masz bardzo elegancki garnitur.

– Od Bossa – nie wytrzymał tata.

Mama popatrzyła na garnitur z szacunkiem, na który zasługiwał. Tata kupił go specjalnie na ten ślub. Wybierał bardzo starannie, z moją i Fryderyki pomocą.

– Wiesz, Eryczku – powiedziała mamusia z wrodzoną słodyczą. – Jesteś jedynym znanym mi mężczyzną, który w garniturze od Bossa wygląda jak nieprześcielone łóżko.

Powiedziała i odmaszerowała, a raczej odpłynęła, pełna gracji i dystynkcji.

– Remis! – ogłosiła radośnie Fredka. – Wiesz, Turku, ona się może sprawdzić w roli hrabiny.

Tata skrzywił się boleśnie. Nie podzielał raczej tego poglądu.

Tak ogólnie to przyszło mi na myśl, że lubię tę moją zwariowaną rodzinkę. Z nimi nie można się nudzić. Chociaż powinnam napluć na podłogę – by odczynić urok, oczywiście. Przecież nuda to coś, o czym niekiedy marzę najbardziej. Nuda to spokój. A tego zawsze mi potrzeba.

Potem zaczęły się tańce. Fredzia tańczyła z Arturem i naprawdę świetnie im to wychodziło. Ogniste tango w ich wykonaniu wywołało prawdziwy aplauz. Nawet orkiestra biła brawo. Potem Frytka mi się przyznała, że jak tylko przeszli z Arturem na emeryturę, zapisali się na kurs tańca.

– Zawsze lubiliśmy tańczyć i postanowiliśmy robić to jeszcze lepiej. Teraz czasami chodzimy na plac Piłsudskiego, aby sobie potańczyć

– Ja też bym chciała. Słyszałam, że ludzie tam tańczą na ulicy i to jest strasznie czadowe – wyskamuczałam, tuląc się do babci.

– I ja chce tańczyć! Tango – przyłączyła się Paulina.

– Nie ma sprawy – rzekła babcia. – Możemy was zabierać na zajęcia, prawda, Arturku?

– Z przyjemnością będę waszym partnerem.

To trochę nas ostudziło, ale podziękowałyśmy mu serdecznie. Zresztą na kursie znajdą się pewnie jacyś młodsi faceci…

Przyjęcie zaczynało przygasać. Stoły opustoszały, roznoszono słodycze, herbatę i kawę. Panie byty trochę wymięte, panowie zbyt czerwoni. Zabawa jednak trwała. Na parkiecie wciąż się kłębił tłum tancerzy. Właśnie tańczono salsę. Słychać było wybuchy śmiechu i wesołe pokrzykiwania. Imprezę należało zaliczyć do udanych.

Dochodziła dwunasta, gdy pojawił się nieoczekiwany gość.

Ciocia Ewa.

Wtargnęła, szamocząc się z ochroniarzami, ubrana w złoto-purpurowe hinduskie sari, z naręczem lekko zwiędłych kwiatów, które być może kupiła u ostatnich krakowskich kwiaciarek.

Entree miała imponujące. Oczy wszystkich zwróciły się na nią. Mama na chwilę znieruchomiała, pewnie jej nie poznając, a potem podbiegła, uściskała ją serdecznie, wołając, że strasznie się cieszy.

Prawdę mówiąc, nikt z nas nie liczył już na powrót ukochanej cioteczki, córy marnotrawnej. Babcia była nawet bardzo zmartwiona, bo uznała, że jeśli Ewa nie przyjechała na ślub siostry, to chyba już nigdy nie wróci. „Zaginiona w Indiach” – prorokowała ponuro nie dalej niż przed kwadransem.

Wszyscy, cała nasza gromadka, runęliśmy do cioci, przekrzykując się jedni przez drugich. Radość była ogromna. Mama zaczęła nas tonować, bo budziliśmy powszechne zainteresowanie.

Uspokoiliśmy się więc i wzięliśmy Ewę do naszego stolika. Gdy jednak babcia chciała ją nakarmić, odmówiła.

– Ciągle jesteś bretarianką? – zapytałam.

– Nie, to było dla mnie zbyt ortodoksyjne. Nie dałam rady nic nie jeść. Teraz jestem frutarianką.

– Co to znaczy?

– Jem surowe owoce. Ale tylko takie, które same spadły z drzewa.

– To bardzo humanitarne – powiedziała z powagą babcia. – Nie dasz się więc skusić na stek z żubra, przeplatany cielęciną, w sosie z żubrówki?

– No, nie wiem – wyjąkała niepewnie ciocia Ewa.

– To ślub twojej jedynej siostry. Sprawisz jej przykrość, nic nie jedząc.

– Tak uważasz?

– Absolutnie. – Fredzia pokiwała głową z największym przekonaniem.

– To może troszeczkę.

Natychmiast postawiono przed Ewą półmiski i talerze. Ciocia wzięła palcami duży kawał żubra i wsadziła do ust.

– Ewa!!! Co ty robisz?! – wykrzyknęła mama, wzburzona.

– A! To… przepraszam. Zawsze tak jadłyśmy w aśramie. Kwestia przyzwyczajenia – powiedziała cioteczka i sięgnęła po sztućce.

Przysiadłam się bliżej i patrzyłam, jak z apetytem wcina mięsko, a potem jeszcze terrinę z przepiórek, którą sama jej podsunęłam.

Tata poprosił kelnera o wódeczkę i kawior. Długo oglądał przyniesioną butelkę. Potem poprosił o inną. Zadziwiony kelner zapytał nieprofesjonalnie:

– Dlaczego? Ta jest niedobra?