Выбрать главу

Tatuś odparł poważnie:

– Zły rocznik, tego roku było mało słońca na kartofliskach.

Następną przyniesioną butelkę zaakceptował bez słowa. Nalał wszystkim po kieliszeczku. Ewie też. Ciocia energicznie zaprotestowała:

– Alkohol! O nie, Eryku, na to mnie nie namówisz. Nigdy.

– To na lepsze trawienie. Dawno nie jadłaś, to wszystko – tu wskazał ręką na półmiski – może ci zaszkodzić.

– Naprawdę tak uważasz? – Ciocia spojrzała pytająco.

Wszyscy zgodnie pokiwaliśmy głowami.

Wzięła kieliszek i wypiła go duszkiem.

– Za zdrowie młodej pary! – wzniósł toast tatuś, napełniając drugi kieliszek.

Ciocia sięgnęła po niego, uniosła i szybko wychyliła. Atmosfera bardzo się ożywiła. Wszyscy gadaliśmy jeden przez drugiego, tylko Paulina przysypiała na krzesełku.

Wszystko, co dobre, zawsze kiedyś się kończy.

Paula spadła z krzesełka i musiałyśmy powędrować do hotelu. Na Rynku, mimo późnej godziny, wcale nie było cicho i spokojnie. Kłębił się tłum wesołych i lekko napranych ludzi. Takich jak my. To znaczy: ja nic nie piłam. Ani Paulina.

Na świeżym powietrzu bardzo się ożywiłyśmy. Tyle się tu działo. Gapiłyśmy się na połykacza ognia, na Białą Damę, na ulicznych grajków. Było naprawdę magicznie, czarownie, odlotowo. Nie chciałyśmy wracać do hotelu.

– To moje miejsce – oznajmiłam. – Zostaję tu na zawsze.

– Wybierasz wolność na krakowskim Rynku? – zaśmiał się tata.

– Tak, właśnie tak. Nie wyorzesz mnie stąd – zaparłam się.

Tata się śmiał z mojej determinacji. Śmiała się też Fredzia, która nagle wpadła na uliczną latarnię i porządnie się uderzyła. Cofnęła się o dwa kroki i przyjrzała się latarni uważnie.

– Kto to tutaj postawił?! – spytała rozsierdzonym głosem. – Proszę to natychmiast sprzątnąć – dodała rozkazująco, wymachując ręką.

Artur ją objął i popatrzył na mnie prosząco. No tak, trzeba wracać do hotelu.

Tatuś przytulił mnie i Paulinkę i powiedział:

– Jutro tu wrócimy.

Obudziliśmy się wszyscy około dwunastej, co tu mówić, w nie najlepszej formie. Babcia, jak się zobaczyła w lustrze, jęknęła i powiedziała z tajoną furią:

– Z upływem lat moja twarz staje się moim wrogiem! To straszne!

– Nie przesadzaj, kochanie – próbował ją uspokajać Artur. – Nie jest aż tak źle.

– Nie jest źle?! Tylko popatrz! Wyglądam jak pustynia po rajdzie safari. Sahara po safari. To nawet nieźle brzmi – dramatyzowała dalej Fredzia, nakładając na twarz potwornie grubą warstwę kremu. Wyglądała jak postać z komedii dell’arte.

– Pójdziesz w Warszawie do kosmetyczki, zrobisz sobie tę, tam, no, maseczkę i wszystkie koleiny znikną w oka mgnieniu.

– A jak nie znikną? Bóg to partacz, zmarszczki skoncentrował na twarzy, a przecież gdzie indziej też byłoby dla nich dość miejsca. Wszystkiego w życiu się spodziewałam, tylko nie tego, że się zestarzeję – narzekała dalej Fredka.

Była wyraźnie w złej formie.

– A ile ty masz lat? – zainteresowała się Paulina.

– Czterdzieści pięć – odpowiedziała bez wahania Fryderyka.

– To samo mówiłaś trzy lata temu – przypomniałam jej nietaktownie.

– Nie należę do osób, które łatwo zmieniają zdanie – odparła stanowczo i z godnością, w ogóle niezmieszana.

Zamilkłam natychmiast.

Tatuś wpadł do naszego pokoju i zaczął nas strasznie poganiać. Wykrzykiwał coś w rodzaju: „Życie ucieka!” i „Wstawać, wstawać!”

Ciocia Ewa łaskawie otworzyła lewe oko i spytała:

– Brałeś coś?

– No, co ty, Ewka! Odbiło ci czy co? – obruszył się tatuś i popatrzył na mnie ukradkiem.

Nastawiłam czujnie uszu i przyjrzałam mu się uważnie. Oczka miał czerwone jak u królika, ale takie same miał i Artur.

Tatuś ściągnął z Ewy koc i powiedział:

– Dziewczynki mają okazję zwiedzić trochę Kraków, nie odbierajmy im tej szansy. Raus, Ewa, mus!

– Ale jesteś zabawny! – ironizowała rozespana cioteczka. – Idźcie beze mnie. Ja do was dobiję, powiedzmy, za pół godziny, na Rynku przed kościołem. Okay?

– Okay! – potwierdził tata.

Fredzia zmobilizowała się szybko. Starła krem, nałożyła makijaż i poszliśmy. Słońce pięknie świeciło, a na uliczkach cienie układały się jak na obrazach Bacciarellego. Wszędzie było życie, ruch i gwar. Dotarliśmy na Rynek tuż przed dwunastą. Tatuś zaprowadził nas do swojej ulubionej kawiarenki. Zamówiłyśmy naleśniki po węgiersku i napój z borówek.

Właśnie zaczynałyśmy pałaszować, gdy rozległ się hejnał. Dźwięk trąbki rozbrzmiewał wysoko ponad miastem. Pierwszy raz-słyszałam hejnał na żywo. Niesamowite przeżycie! Jakbym usłyszała głos, który przybył sprzed wieków, z głębi czasu. Przestałyśmy jeść i na chwilę dałyśmy się obie z Paulina wciągnąć do wnętrza dźwięków. Świat realny znieruchomiał, przestał istnieć. Na chwilę.

Gdy trębacz przestał grać, wszystko wróciło jak za naciśnięciem guzika. Dalej jadłyśmy i piłyśmy.

Tata i dziadkowie patrzyli z obrzydzeniem na nasze naleśniki i stwierdzili, że nie to jest im teraz potrzebne.

Pod kościołem czekała na nas Ewa, bardzo malownicza w swoich hinduskich zawojach. Dalej powędrowaliśmy razem. Nieopodal, „U Hawełki”, było wszystko, czego potrzebowała nasza mocno skacowana rodzinka. Browar i jeszcze raz browar. Do tego śledzik i żurek.

Nas wysłali, abyśmy zaprzyjaźniły się z gołębiami. Paulinka bawiła się świetnie. Najpierw je karmiła, potem straszyła.

Ja gapiłam się na ludzi. Takie gapienie nazywa się mądrze „voyeryzm” i bardzo je lubię. Dzięki temu nigdy się nie nudzę. A tu było naprawdę ciekawie. Przed moimi oczyma defilowały najprzeróżniejsze typy i typki z całego świata. Nawet nie zauważyłam upływu czasu.

Kiedy Fredzia i tata uznali, że są zdolni do dalszego spaceru, pomaszerowaliśmy na Wawel, a potem na Kazimierz.

Co chwilę przystawaliśmy, bo tata musiał rozdawać autografy. Wszyscy mówili, że uwielbiają jego muzykę, są fanami, i tym podobne miłe głupotki. Tatuś sympatycznie się uśmiechał i podpisywał, a potem rozlegał się zdumiony pisk i kolejna panienka, patrząc na jego podpis, mówiła:

– Myślałam, że pan jest Rynkowskim, Markowskim, ewentualnie Cugowskim.

Za trzecim razem tatuś miał mord w oczach. Zaproponowałam, żeby sobie jednak kupił maskę, ale nie Donalda, tylko Freddy’ego Krugera z ulicy Wiązów. Wtedy mu na pewno dadzą spokój. To była dobra myśl, tatuś ją zaakceptował, lecz nie można było tego pomysłu zrealizować tu i teraz. Postanowiliśmy więc sobie odpuścić Wawel, gdzie zawsze jest najwięcej turystów, i poszliśmy od razu na Kazimierz.

Tutaj kręciły się całe grupy chasydów i tatuś na nikim nie robił wrażenia. Zwiedziliśmy synagogę i mały cmentarzyk, a potem, gdy na horyzoncie zobaczyliśmy dużą polską wycieczkę, przezornie zniknęliśmy w najbliższej restauracji. Nazywała się „Ariel”.

Trafiliśmy dobrze. Wnętrze było takie, jakbyśmy się przenieśli w czasie do roku tysiąc dziewięćset trzydziestego szóstego lub trzydziestego siódmego. Bardzo się nam wszystkim podobało. W zasięgu wzroku nie było żadnych współczesnych gadżetów, tylko stare, mieszczańskie, mocno zniszczone meble. Śpiewała Hanka Ordonówna, potem jakieś pieśniarki żydowskie.

Zamówiłyśmy, wszystkie cztery, kugiel. Był rewelacyjny. Szczególnie podany wraz z nim sos czosnkowy. Jeszcze wieczorem czułam ten smak na języku. Muszę zrobić w domu taki sos, oczywiście przy pomocy Honoraty.

W ogóle ta podróż do Krakowa była inspirująca kulinarnie. Zgodziłyśmy się co do tego z Fredzią. Nawet Ewa nam przytaknęła, z pewną nieśmiałością wspominając wczorajszą terrinę z przepiórek.