Выбрать главу

Artur zamówił, jak zwykle, śledzika. Tatuś się dołączył. Panowie kazali sobie podać do śledzika wódeczkę.

Fredzia ostro zaprotestowała.

– Chyba będzie dosyć tego dobrego. Wypiliście wczoraj swój przydział alkoholu na to półrocze.

– Ty też, Fredziu, ty też – przypomnieli jej delikatnie.

– Ale ja nie zamawiam wódki. Poproszę kieliszek wina, czerwonego – zwróciła się babcia do kelnera.

Tatuś zaprotestował:

– Wino zostawmy winnym, ja poproszę dwie zimne wódeczki.

– Za wódkę zjem kłódkę – dorzucił Artur.

– Chyba całkowicie utraciłam autorytet, Turku! Skąd ty bierzesz takie teksty?

– Z ulic miasta. Cytuję graffiti. To głos ludu.

– Daj sobie spokój z wódeczką, musisz uważać na swoje nerki.

– Nie znasz, Fredko, starej medycznej zasady, że podobne należy leczyć podobnym? Po łacinie to będzie: Similia similibus curantur. Chodzi mi oczywiście o kaca, nie o nerki – bronił się Artur.

– Nie popisuj mi się łaciną! Kto cię będzie leczył, jak nam się tutaj rozchorujesz? – straszyła babcia.

– Zostaw go w spokoju, Fryderyko. Kraków to wielkie miasto. Myślę, że w razie czego znajdzie się jakiś lekarz. Wiesz, tu nawet księża nie zabraniają picia. Oczywiście rozsądnego – uspokajał Fredzię tata.

– Ciekawe, skąd to wziąłeś. Jacy księża? No, proszę? – prowokowała tatkę babcia.

– Ksiądz Tischner na przykład. Napisał bardzo rozsądne uwagi na temat picia. Co ja mówię! Najrozsądniejsze. Bez dwóch zdań. Szczególnie jeśli się weźmie pod uwagę, że był to duchowny.

– I to z jaką klasą! Wszyscy powinni go słuchać – dodał Artur, kiwając głową z pełnym przekonaniem.

– Co on takiego powiedział? Wyjaśnijcie mi, proszę – domagała się babcia.

– Ja też umieram z ciekawości – dołączyła się Ewa.

– Napisał – zacytował tata góralską gwarą – „Jak pijes, to pij tak, zeby nie tsa było po tobie poprawiać”.

– Święte słowa! – przytaknął z entuzjazmem Artur.

Panowie unieśli kieliszki, stuknęli się i zgodnie wypili, śmiejąc się wesoło. Autorytet księdza przeważył. Jak to w Krakowie zwykle bywa.

Babcia wychyliła wino z miną zrezygnowaną. Przegadali ją. To udawało się naszym panom doprawdy rzadko. Musiała osłabnąć po wczorajszych szaleństwach.

– Rzeczywiście, ładny cytacik – powiedziała Ewa.

– To co? Po kielonku? – zaproponował Turek.

– No… chyba nie odmówię. – Ewa w sposób oczywisty przeszła do obozu przeciwnika.

– Nic dziwnego, że uciekłaś do Indii. Tutaj szwagier w pięć minut cię wykoleił – zauważyła zgryźliwie babcia, delektując się ciastem marchewkowym.

– Nie jest źle, to tylko dzisiaj tak szalejemy. A poza tym były szwagier, Fryderyko – zaoponował tatko.

– Niestety. A co będzie z dziewczynkami? Rozmawiałeś z Kasią?

– Zaprosiłem ją z nowym mężem na obiad w przyszłą niedzielę. Wtedy sobie wszystko spokojnie ustalimy.

– Babciu! Nie pij więcej wina – wtrąciła się do rozmowy Paulina. – Wino kotłuje.

– A ty skąd wiesz takie rzeczy?

– Tak mówi zawsze Honorata.

Zaczęliśmy się śmiać. Babcia się zafrasowała.

– Ja jestem tylko ciekawa, co z tych dziewczynek wyrośnie. Nie mają na pewno najlepszego przykładu w rodzinie.

– Nie martw się, Fredziu! – pocieszył ją tata. – Niebanalne osobowości, tak myślę. Uczymy je przecież uczciwości i przyzwoitości. Mają poczucie humoru. Dziedziczne, po mnie. Będzie dobrze.

– Dałby Bóg – powiedziała Fredzia.

– Na pewno będą fajne – przyłączył się Turek.

– Już są, chciałabym mieć takie córeczki – poparła go Ewa.

Co tu ukrywać, zrobiło mi się ciepło na sercu.

– Może zamówię jeszcze tego śledzika? Jest rewelacyjny – zagadnął prosząco Artur, patrząc z żalem na pusty już talerz.

– Ja też zamówię – zdecydował tata.

– Ale może ci zaszkodzić. To będzie dzisiaj trzeci – zaprotestowała babcia.

– Trójca czyni doskonałość – poparł Turka tata. – A propos śledzika, jeśli się zgodzicie, chciałbym opowiedzieć anegdotę.

– Jasne. Opowiadaj – zachęciła tatę Fredzia.

– Przed wojną znane były śledzie o nazwie „bismarki”. W Berlinie w latach trzydziestych na wystawie żydowskiego sklepiku rybnego pojawiła się reklama: TYLKO U MNIE – HITLERS HERINGE. Heringe, moje panienki, to „śledzie” po niemiecku. – Tatuś przerwał na chwilę narrację, zwracając się do nas. – Konkurenci przyszli natychmiast i pytają: „Skąd pan masz, panie Schwarz, śledzie Hitlera?” „To proste – odpowiada kupiec – biorę Bismarcks Heringe, wyjmam mózg, otwieram pysk i gotowe”.

Śmieliśmy się jak opętani.

– To bardzo dobre miejsce do opowiadania szmoncesów – zawyrokowała Ewa, rozglądając się wokół. – Jest stosowna atmosfera. Genius loci, tak to się chyba nazywa. Ja też znam niezły dowcip. W żydowskiej restauracji kelner przynosi rybę. Gość mówi: „Ta ryba śmierdzi”. Kelner bierze rybę, zgrabnie z nią odskakuje i pyta: „A teraz?”

Po Ewie parę dowcipów opowiedział Arturek, potem babcia i tak się to toczyło, aż wreszcie wynurzyliśmy się z restauracji o zmierzchu. Śmialiśmy się całą drogę do hotelu. To był naprawdę fantastyczny weekend.

Rano, nadal w świetnych humorach, wróciliśmy InterCity do Warszawy.

Cudownie było w Krakowie, ale w domu też jest nieźle. Przywitała nas Honorata, tak stęskniona, jakbyśmy wrócili z zesłania, a nie ze świetnej imprezki. Podsuwała nam pyszne kąski i głaskała po główkach, zachęcając do jedzenia. Tata twierdzi, że ona ma niewyżyty instynkt macierzyński. Dobrze, że trafiła nam się taka gosposia – rekompensuje zanik tego instynktu u naszej mamy.

Uprzedziliśmy Honorcię, że w niedzielę na obiedzie będą goście. Biedna, bardzo się zdenerwowała, gdy jej powiedziałam, co jedliśmy na weselu. Chciała koniecznie sprostać wymaganiom mamy i jej hrabiego. Ten tytuł robił na niej pewne wrażenie. Ambitnie postanowiła dorównać „Wierzynkowi”. Z dużym trudem udało mi się jej wyperswadować przygotowanie jakichś szalenie wymyślnych dań.

– Najlepsze są potrawy najprostsze – zacytowałam babcię cytującą Franca Fiszera. – Zrobimy coś dobrego, a niezbyt skomplikowanego.

Pomyślałyśmy, poradziłyśmy się Fredzi i zdecydowałyśmy się na czerwony barszczyk z kołdunami, indyka pieczonego z borówkami i szarlotkę na deser. Myślę, że będzie to pyszny obiadek i nie powstydzimy się kunsztu Honoraty.

– Żaden hrabia nam nie groźny – powiedziałam babci.

Tatuś menu zatwierdził bez żadnych komentarzy, zasugerował tylko, by przygotować jeszcze jakieś przystaweczki, bo Arturek będzie rozczarowany. Rzeczywiście – walnęłam się w głowę – jak mogłam nie pomyśleć o śledzikach. Zrobiłyśmy burzę mózgów i – wespół w zespół – postanowiłyśmy podać jeszcze sałatkę śledziową i awokado z mandarynkami dla naszej wegetarianki, gdyby sobie przypomniała, że nią jest. Spytałam tatkę, co podać Ewie zamiast indyka. Odparł z pewną dozą okrucieństwa, że najwyżej zje same borówki. Niewykluczone jednak, że nimi wzgardzi, bo przecież na pewno nie spadły one z drzewa.

Uzgodniwszy sprawy związane z przyjęciem, zaczęłam się zamartwiać, co też mama może wymyślić. Będzie chciała nas zabrać tacie czy nie? Cieszyłam się, że zaprosiliśmy całą rodzinę. Miałam nadzieję, że zaprotestują, jeśli mama wpadnie na pomysł, by wywieźć nas do dżungli.

– Nie będę buszować w buszu – powiedziałam Paulinie.

Ona zaś dodała:

– A ja nie będę się suszyć na Saharze.

Pomyślałam chwilę i dorzuciłam:

– Nie będę się hienić w Kenii.

A na to moja nieodrodna siostrzyczka: