– Nie chce mi się nic robić w Nairobi.
Nie zauważyłyśmy taty, który stał w drzwiach i uważnie się nam przysłuchiwał.
– Widzę, że dostajecie małpiego rozumu – skomentował naszą twórczość poetycką.
Schwyciłam się okazji i powiedziałam to, co mi leżało na sercu.
– Tato! Nie bardzo mamy ochotę wrócić do mamy. Co ty na to?
– A ja na to jak na lato. Będę o was walczyć jak o niepodległość – wyrecytował tatko.
Zaczęłyśmy go ściskać i całować, a on powiedział:
– Ani lew, ani ryś nie zabierze mi was dziś. Ani hrabia, ani ksiądz nie zabierze was stąd.
Śmiałyśmy się jak głupie, turlając się z tatą na dywanie, bo zaczął nas łaskotać. Potem poszedł do swej nory, bo jak powiedział z emfazą:
– Jest czas zabawy i jest czas pracy. – A on teraz, po powrocie z Krakowa, musi przysiąść fałdów i odwalić duży kawał roboty.
Kiedy tata poszedł, trochę mi ulżyło, ale potem sobie pomyślałam, że przecież sąd po rozwodzie przyznał opiekę mamie i tata nigdy nie wystąpił o zmianę stanu prawnego. I co będzie, jak mama na przykład się uprze, że chce nas ze sobą zabrać? Powiedziałam to Paulinie, a ona stwierdziła poważnie:
– Nie liczyłabym na to, że mama się uprze.
Cyniczna robi się ta mała. Oczywiście to wina naszej ukochanej matki.
W środę zdarzyło się nieszczęście. Zniknął Gutek. Był pies i nagle nie ma psa. Wszyscy, nawet tata, zaczęliśmy biegać po całej miejscowości, nawołując i szukając. Zero efektu. W domu zapanował sądny dzień. Ja ryczałam, Paulina łkała. Tata z Honoratą usiłowali nas uspokoić. Bezskutecznie.
Nagle wszystko stało się nieważne, ważny był tylko Gutek.
Postanowiłam napisać ogłoszenie. Przy współpracy taty powstało prawdziwe arcydziełko. Tego gatunku, oczywiście. Było tam wszystko. Chory, w trakcie leczenia, konieczne zabiegi, dziecko tęskni i, naturalnie, wysoka nagroda. Bardzo wysoka.
Minął jeden dzień, minął drugi. Nikt się nie zgłosił. Chodziłyśmy smutne i zapłakane. Ciągle mi się wydawało, że słyszę charakterystyczne szczekanie. Jeździłyśmy na rowerach po Zalesiu, nawoływałyśmy. Z każdego płotu i słupa patrzyła na mnie ukochana mordka, wydrukowana przez tatę na ogłoszeniu.
W sobotę straciłyśmy już nadzieję. Coś musiało się stać. Przecież nasz Gutek nigdy nie uciekał! Może ktoś go ukradł i sprzedał gdzieś w Warszawie albo – myślałyśmy ze zgrozą – potrącił psa samochód.
Chcąc nie chcąc, musiałyśmy się wziąć do porządkowania domu i ogrodu na przyjazd gości. Ja sprzątałam dom, a Paulina grabiła ogród i kosiła trawnik. Robota posuwała się żwawo. Honorata królowała w kuchni. Przygotowywała te potrawy, które można przyrządzić wcześniej bez obawy o ich jakość.
Pod wieczór dom lśnił i rozchodził się w nim cudowny zapach barszczu i pieczonego indyka.
– Zupełnie jak w Boże Narodzenie – powiedziała niefortunnie Paulinka. Przypomniała w ten sposób o naszym nieszczęsnym jamniku, błąkającym się gdzieś samotnie. Dostałyśmy go właśnie na Gwiazdkę.
W tym momencie ktoś zadzwonił do furtki. Poszłam otworzyć, a tam stał zupełnie niewiarygodny facet. Wielki jak szafa, z małą podłużną głową i perkatym nosem. Uszy miał nieduże i bardzo odstające. Na czubku głowy sterczała mu kępka włosów, starannie nażelowanych. Taki prześliczny ukwiałek. Odziany był ten stwór w rozchełstaną kwiecistą koszulę, gustownie dobraną do dresowych spodni Adidasa. Na szyi zaś wisiał mu gruby srebrny łańcuch z przyczepioną do niego malutką, też srebrną komóreczką. Bardzo gustowny zestawik. Otworzyłam usta. Ze zdziwienia. Nie świadczy to o inteligencji, ale naprawdę mnie zatkało. Z trudem, po długiej chwili milczenia, wydusiłam z siebie niewyraźne:
– Słucham?
Stwór z kosmosu popatrzył na mnie gapowato i spytał, lekko się zacinając:
– Ttty ddałaś ooogłoszenie oo ppsie?
– Ja! Masz go może?! – wykrzyknęłam.
– Nnno! – potwierdził.
– Gdzie on jest? Gdzie? – histeryzowałam bez odrobiny godności.
– Tutaj – powiedziało to dziwaczne indywiduum i wskazało na stojącą nieopodal terenową toyotę.
Podbiegłam do niej, a tam drapał szybę mój ukochany jamniczek-dżamniczek-czajniczek. Otworzyłam drzwi samochodu i zaczęłam się witać z naszym cudem, prawie utraconym. Kiedy już zostałam dokładnie wylizana po nosie, jakieś dwadzieścia razy, i ze trzy razy w ucho, przypomniałam sobie o faceciku, który stał i przyglądał mi się z dosyć tępą miną.
– Przepraszam pana, zapomniałam o panu, pan go znalazł, tak? Należy się nagroda… – zaczęłam coś mętnie nawijać, zmieszana, nie wiedząc za bardzo, jak się zachować wobec takiego dziwnego człowieka.
– Nno, ttak, znalazłem, ale nnagroda… tto nnie tttrzeba.
Ja jjjuż pppójdę. Ddo wwwidzdzenia – powiedział i odwrócił się na pięcie.
Zatrzymałam go.
– Ależ tak nie można, niech pan nie odchodzi, chciałam panu bardzo serdecznie podziękować za odprowadzenie psa. My tu zmysły traciliśmy ze zmartwienia.
Popatrzył na mnie jak na głupią.
– Nnie ma sspprrawy, tto nic ttakiego. – I potrząsnął moją ręką z siłą godną Gołoty, wsiadł do swojej bryczki i odjechał z wizgiem opon.
Zostałam sama i, zdaje się, znowu z otwartymi ze zdziwienia ustami. Boże, co to za dziwny typek! Szybko jednak wróciłam do przytomności, wzięłam na ręce nasze cudo ukochane i triumfalnie poniosłam do domu.
Entuzjazmu, jaki tam eksplodował, nie da się opisać. Cieszyliśmy się wszyscy, pieszcząc i tuląc tego potwora małego, który nam przysporzył tyle zmartwienia. Tatuś wyrecytował nawet wierszyk okolicznościowy:
Przed jamnikiem biję czołem, jamnik górą, chociaż dołem.
Zadzwoniłam też zaraz do Fredzi, by jej powiedzieć, że zguba się znalazła. Kiedy ochłonęłam z pierwszych emocji, przypomniał mi się ten niesamowity człowiek, który go przywiózł. Kto to mógł być i jak spotkał się z Gucieńką?
W niedzielę obudziłam się dziwnie szczęśliwa. Świeciło słoneczko, koło mnie leżał Gucio i lekko posapywał. Miałam przeczucie, że z mamą też się dzisiaj wszystko dobrze ułoży.
Wstałam i szybko się włączyłam do ostatnich przygotowań. O pierwszej w południe wszystko było gotowe. Stół elegancko nakryty, udekorowany, wszędzie stały piękne bukiety z naszych własnych tulipanów. Paulinka w swojej ulubionej granatowo-żółtej sukience, ja w krótkiej spódniczce i zabawnym sweterku – prezentowałyśmy się niezwykle szykownie. Jedyny zgrzyt stanowił tata, który ukazał się w rozciągniętym podkoszulku i nieogolony. Na jego widok wydałyśmy ponury jęk.
– O co wam chodzi? – zdziwił się tatko.
– Zobacz, jak ty wyglądasz – zaprowadziłam go do lustra.
– Jak wyglądam? Normalnie wyglądam, normalnie! – bronił się ojciec.
Potem popatrzył na nas, na stół odświętnie nakryty i się zadumał.
– O! Co to jest? A! A! Mama dzisiaj przyjeżdża.? Zupełnie zapomniałem. To może pójdę się przebrać? – powiedział niepewnie i poszedł, popychany przez nas, w kierunku drzwi.
I to ma być odpowiedzialny ojciec rodziny…
Po mniej więcej kwadransie tata pojawił się znowu, nienagannie ubrany. Pobiegłam do sypialni i przyniosłam mu apaszkę. Otrząsał się z obrzydzenia, kiedy ją kunsztownie wiązałam.
– Muzyk rockowy z fularem? Zwariowałaś chyba, Karo Boska!!! Obrzydliwość! Zdejmij to ze mnie natychmiast!
Nie dałam się przekonać.
– Masz wyglądać elegancko – powiedziałam i dokończyłam dzieła.
Nikt nie mógłby powiedzieć o tym eleganckim facecie, że wygląda jak nieprześcielone łóżko. Prezencję miał taką raczej Iordowską.
Nie dało się tego jednak powiedzieć o nieszczęsnym Albercie, który się wkrótce pojawił z naszą mamusią kochaną. Wyglądał jak suszona śliwka, a podobieństwo podkreślał jeszcze krawat w tej samej tonacji co twarz. Fioletowobrunatnej.