Выбрать главу

Violka też zachowywała się jak szczeniak, który stara się pozyskać względy pana. Z rzadka to się niestety udawało, bo jej wyczyny kulinarne okazały się pasmem nieszczęść. Gorzki rosół stanowi po dziś dzień zagadkę dręczącą całą rodzinę. Albo na przykład kotlety schabowe krojone wzdłuż włókien.

Pewnego dnia przypaliła książkę kucharską.

Weszłam do kuchni i zobaczyłam Violę studiującą przepisy. Róg książki migotał wesołym płomykiem. Podniosła wzrok i pociągając nosem, powiedziała:

– Karolinko, czujesz? Coś tu śmierdzi? Jakaś spalenizna czy co?

Chlusnęłam na nią natychmiast wodą mineralną. Violka pisnęła przeraźliwie. Uspokoiła się dopiero, gdy zobaczyła spalony dół książki.

Długo nie mogliśmy dojść, czemu wszystko, co wyszło spod jej ręki, smakuje tak samo. Zawsze była identyczna, lekko gorzka nuta, czy to w zrazach, czy w budyniu lub cieście. Obserwacje, rady Fredki – nic nie pomagało. Aż pewnego razu, siedząc w kuchni i jedząc ohydną zapiekankę, którą popijałam równie ohydnym a nie różniącym się od niej w smaku kompotem, zauważyłam, że Violka myje naczynia, ale ich nie płucze. I już wiedziałam. Wszystko miało upojny smak ludwika. Tak, ludwika do zmywania.

Po wyeliminowaniu ludwika ze składu wszystkich przyrządzanych przez Violę dań jej kuchnia nieco się poprawiła. Odrobinę.

Zaglądając tatusiowi w oczy, pytała, jak mu smakował obiadek, a tatuś odpowiadał:

– Dlaczego ty nieustannie dążysz do kłótni?

Violka nie łapała, że to żart, i popadała w przygnębienie. Co jakiś czas Fredka dzwoniła do taty i mówiła:

– Zobaczysz, Eryku, ona was wszystkich wytruje. Znałam kiedyś jedną mecenasową, która na przyjęciu ślubnym swojej córki podała własnoręcznie przygotowaną zeszłego roku fasolkę szparagową.

– Zeszłego roku?! – zdziwił się tatko.

– W słoikach, oczywiście. I wyobraź sobie: dwadzieścia trzy osoby zatrute, w tym cztery zejścia śmiertelne. Pan młody był jedną z pierwszych ofiar.

– Mama żartuje… – mówił tata niepewnym głosem.

– Powiem ci tylko: to była botulina. Wytworzyła się na skutek złego zakonserwowania fasoli. Oczywiście mąż me cenas wybronił trucicielkę, ale skądinąd wiem, że zięć nie bardzo jej odpowiadał. – Tutaj Fredka zawieszała tajemni czo głos i szeptała cicho: – Rozważ to, proszę, Eryku.

– Co? – pytał tata gapowato. – Czy mecenasowa zabiła gości z premedytacją?

– Nie! – podnosiła głos Fredzia. – Nie. Tylko czy ona was nie otruje?

– Kto? – pytał tata. – Mecenasowa?

– Nie! – ryczała Fredzia. – Violka, tumanie! – I rzucała słuchawkę.

Jakieś zalety Violka pewnie miała, bo tata ją lubił, a my patrzyłyśmy na nią jak na egzotyczne, kompletnie nam obce zwierzątko. Uwielbiała śpiewać. I to stało się przyczyną jej upadku.

Violka chyba po cichutku marzyła o karierze wokalistki w grupie taty. Ja mam słuch muzyczny pierwszego stopnia: wiem, że grają. Jednak Lady Vi śpiewała tak zapamiętale, że nawet ja słyszałam, iż fałszuje, a co dopiero tata! W końcu nie zdzierżył i spytał Violę, czy zna anegdotę o góralu, a gdy spytała jaką, opowiedział bez litości:

– Góral usłyszał śpiewającego cepra i spytał: „A co wy, panocku, tak śpiwocie, jakby wam sierp z rzyci wyciągali?”

Viola aluzję zrozumiała i dostała piany, zrobiła się straszna awantura i niedoszła gwiazda grupy Kabanos opuściła z hukiem nasz dom. Do jej odejścia przyczyniła się chyba nie tylko urażona ambicja; myślę, że miała już szczerze dość zajmowania się cudzymi dziećmi. Bez niej było trochę smutno, za to znacznie spokojniej. No, bo może słuchu nie miała, ale osobowość na pewno.

Tata skwitował jej odejście krótko:

– Nie można jej odmówić pewnego braku talentu.

– W jakiej dziedzinie? – spytałam. – Gotowania czy śpiewu?

– Obydwu, niestety.

Mniej więcej w tym czasie odezwała się mama. Zadzwoniła. Pytała, co słychać.

– Okay – powiedziałam, patrząc na sterty brudów na podłodze, krześle i kanapie, na stół czarny od śmieci, szklanek i petów. Gdzieniegdzie wystawały brudne skarpetki. Tata tworzył, a to niestety kolidowało z resztą otaczającego nas świata.

Wzbogaciliśmy się o pianino, które wciągnięto przez okno, bo drzwi okazały się zbyt wąskie. Wszyscy byli w amoku. Zbliżała się premiera nowej płyty i promująca ją trasa koncertowa.

Siedziałyśmy z Paulina cichutko jak myszki, nawet telewizora nie wolno było nam włączyć. Czytałam jej Kubusia Puchatka. Właśnie kończyłam, gdy zaczęła strasznie szlochać.

– Nie płacz, uspokój się, czemu ryczysz? – pytałam, tuląc łkającą kupkę nieszczęścia.

– Płaczę, bo ty odejdziesz, tak jak mama, jak Krzyś z Siedmiomilowego Lasu.

– Nie płacz, ja nie odejdę. Na pewno nie. Nie ja.

– Odejdziesz, odejdziesz w dorosłość – zanosiła się płaczem.

Boże, ona wszystko rozumiała! Rozumiała Kubusia Puchatka i to, co się dzieje. Zatkało mnie, ale spokojnie poczęłam jej tłumaczyć, że jeśli odejdę w dorosłość, to właściwie odejdziemy razem, i że tak naprawdę to my obie cały czas idziemy właśnie w tę stronę. Boże! Jaka ona jest mądra! Dzięki niej i ja to sobie uświadomiłam.

Wieczorem opowiedziałam o tej rozmowie tacie, a on skomentował krótko: „Nerwica sytuacyjna”. Dobry sobie!

W niedzielę rano zabrał nas na cały dzień do zoo, jak twierdził, po to, byśmy wróciły do stanu dziecięcej niewinności. Było bosko. Szczególnie podobały się nam małpy. Jak tylko weszliśmy do zoo, Paula zauważyła napis: NIE KARMIĆ ZWIERZĄT

Zdziwiona spytała:

– To one nic nie jedzą, te zwierzęta? Czym one żyją?

Musieliśmy jej wytłumaczyć, co i jak. I niech nam będzie wybaczone, ale daliśmy, ku jej ogromnej radości, bułkę słoniowi.

Paulinka zaczęła tatę molestować, by kupił lody.

Tata się zdziwił:

– Lody? Latem?

Rzeczywiście było to dość banalne, ale lody ogromnie nam smakowały. Szczególnie arbuzowe. Jedliście kiedy arbuzowe? Po prostu poezja.

Potem poszliśmy do ptaszarni i spędziliśmy tam zaczarowane pół godziny. Było magicznie. Zupełnie jakbyśmy się znaleźli w jakimś egzotycznym zakątku świata. Ptaki, kolorowe, rozświergotane, otaczały nas ze wszystkich stron. Błądziłam od jednej zagrody do drugiej i nie mogłam oderwać oczu od tego rozwrzeszczanego, zabawnego tałatajstwa. Wrażenie robiły naprawdę fantastyczne. Rzeczywiście, zoo to świetne miejsce, by zapomnieć o wszystkich kłopotach i zmartwieniach dnia codziennego.

Precz z nerwicą sytuacyjną! Niech żyje zoo! Nie chciałyśmy w ogóle wyjść, ale tatuś przekupił nas obietnicą kina.

Poszliśmy na Shreka i nie da się ukryć, że się zakochałam. Na całe życie. Uwielbiam Shreka i jestem skłonna założyć z Paulina jego fanklub. Obie kategorycznie stwierdziłyśmy, że musimy iść na to jeszcze raz, najlepiej natychmiast. Tatuś zbladł, bo kiedy zakochałyśmy się w stu jeden dalmatyńczykach, oczywiście rysunkowych Disneya, spędził z nami kolejnych osiem niedziel w kinie. Chciałyśmy pójść dziewiąty raz, ale się zrobił zielony, więc mu darowałyśmy. Dziś udało mu się wyciągnąć nas z kina pod fałszywym pozorem, że jest późno. Zgodziłyśmy się niechętnie, ale zapowiedziałyśmy, że my tu jeszcze wrócimy. Obie postanowiłyśmy przeznaczyć naszą tygodniówkę na kupno biletów. Może też uda się namówić Fredzię, żeby nas zabrała. Snułyśmy tego typu plany przez całą drogę do domu, ku niewymownej zgrozie tatusia.