Mama była, jak zwykle, nieskazitelna. W ślicznej lnianej pomarańczowej sukni prezentowała się olśniewająco.
Chwilę później nadjechała Fredzia z Arturem i Ewą, wszyscy ubrani w fajne bawełniane ciuchy, jak się później okazało, hinduskie. Przywiozła je ciocia Ewa i obdarowała nimi całą naszą rodzinkę. Były to naprawdę modne łaszki, zabawne i z pomysłem. Przez całe wakacje prawie z nich nie wychodziłyśmy, ja i Paulina. Dostałyśmy jeszcze od cioci kilka hinduskich słoników z podniesionymi trąbami. Na szczęście. Bardzo dobry prezent.
Mama też uznała za stosowne coś nam przywieźć. Obdarowała nas prymitywnymi rzeźbami afrykańskimi, przedstawiającymi żyrafę i słonia. Te prezenty nam się spodobały, ale nie okazałyśmy należytego entuzjazmu. Niech mama zbytnio nie liczy na naszą krótką pamięć.
Po zamęcie pierwszych powitań tatuś zaprosił wszystkich do stołu. Zostało to przyjęte z entuzjazmem. Sałatka śledziowa spotkała się z aprobatą Artura i Alberta. Okazało się, że łączy ich miłość do dań ze śledzi.
Zakrapiali je wódeczką, co nasunęło mi myśl, że taki śledzik to zgrabny pretekst do picia mocnych trunków. Wyraziłam tę głęboką uwagę głośno, co wywołało ripostę Alberta.
Przytoczył on słowa tak zacnego i poczciwego poety, jakim był Leopold Staff. Podobno ten miły staruszek twierdził, że „wódkę można pić tylko w dwóch wypadkach. Gdy jest zakąska i nie ma zakąski”.
Te niewątpliwie odkrywcze słowa spotkały się z żywym poparciem tatki. Wychylono więc jeszcze jedną kolejkę „za tych, co w buszu”. Albert się ożywił i zaczął integrować z nową rodziną. Fredka powiedziała potem, iż zawsze wiedziała, że alkohol czyni cuda. To przyznała wieczorkiem, przez telefon, i tylko mnie, natomiast tu i teraz usiłowała stoczyć nieodzowną i rytualną już batalię z Turkiem, aby nie pił. Oczywiście „na nic prośby i błagania” – to cytat, ale nie wiem skąd.
Artur, jak zwykle, stawał dzielnie, wspierany przez Alberta i Eryka. Ten ostatni na słowa Fryderyki o nerkach (standardowe na każdej imprezie) odpowiedział – tak, nie mylicie się państwo, dobrze słyszycie – poezją. Wierszyk był następujący:
Tu leży John Orr.
Gdy był chory z przepicia,
Doktor przepowiedział mu
Jeszcze jeden rok życia.
Po tym surowym wyroku
John żył jeszcze lat 74.
Doktor zmarł po roku.
Harcownicy stawali mężnie i po chwili Eryka wsparł Albert, zadziwiając wszystkich znajomością bratniego języka czeskiego. Przytoczył czeskie porzekadło ludowe treści następującej: Pijeś, umfeś. Nepijes, umfeś tak proto pij.
Po tym zmasowanym ataku Fredzia została zdradziecko dobita przez Artura, który wypowiedział krótkie, ale znaczące słowa, patrząc jej przenikliwie w oczy:
– Rozważ też to, kochanie: „Pewien mąż rzekł do żony: rzuciłem palenie, rzuciłem picie, teraz kolej na ciebie”.Chcesz tego?
– Nie – odparła pognębiona do cna Fredzia. – Poddaję się, pij sobie, ile chcesz, umywam od tego ręce.
Panowie, wolni od męczącego smrodku dydaktycznego, bez problemu przestawili się na białe wino, które lepiej niż wódka pasowało do indyka. Albert przytoczył nawet stosowny wierszyk, pozwalający zapamiętać, co z czym się pije.
Tata zadał nam go jako pracę domową. Miałyśmy się nauczyć na pamięć. Stwierdził, że poezja ta powinna się znaleźć w tomikach z serii „Co każda dziewczyna wiedzieć powinna”. Nauczyłam się, bo jestem grzeczną córeczką. Przytaczam, choć może za dużo już tych wierszyków.
Ryby, drób i cielęcina lubią tylko białe wina.
Zaś pod woły, sarny, wieprze jest czerwone wino lepsze.
A szampana, wie i kiep, można podczas, po i przed.
A tam, dobrego nigdy za wiele. Fajny i pożyteczny wierszyk. Tylko co z wódką? Zaraz, niech pomyślę… Wódka tylko w dwóch wypadkach. I wszystko jasne, jak powiedział, dajmy na to… Edison.
Przyjęcie się rozkręciło, goście wesoło sobie gawędzili i chwalili przygotowane przez Honorkę dania. Wszyscy mężowie mamy, to znaczy – obaj mężowie, niesłychanie się zintegrowali. Tematy alkoholowe nie były już podejmowane, bo ktoś przypomniał o ustawie o wychowaniu narodu w trzeźwości i znacząco popatrzył na nas, niewinnie pijące kompot wiśniowy. Ale strzygące uszami.
Później na kawę i szarlotkę przeszliśmy na ganek. Zapadał zmierzch, zapaliłam więc lampki, które miały nas chronić przed komarami. Skuteczność ich była niewielka, wyglądały natomiast bardzo nastrojowo.
Kiedy już wszyscy wygodnie się roztasowali na krzesłach i fotelach, mama zapytała:
– Eryczku, czy nie miałbyś nic przeciwko temu, żebym wzięła dziewczynki ze sobą do Kenii?
– Nawet nie próbuj ze mną na ten temat rozmawiać. Mowy nie ma – odparł tato twardo i kategorycznie.
„Tak trzymaj, tatku” – pomyślałam.
– Jak ty sobie to wyobrażasz, Kasiu? Przecież one muszą chodzić do szkoły, mają tu przyjaciół, rodzinę – poparła tatę Frytka.
– No tak – powiedziała mama. – Właściwie się spodziewałam, że będziecie przeciwni temu pomysłowi. Ale musiałam spróbować. – Zamyśliła się, a po chwili podjęła przerwany wątek: – To jakie masz propozycję, Eryku?
– To proste! Dziewczynki zostają u mnie, a ty płacisz alimenty.
Tatuś popatrzył na mamę wzrokiem, który jasno wskazywał, że temat nie podlega dyskusji. Znałam dobrze to spojrzenie, znała je widać też mama, bo rozmawiała bardzo ugodowo.
– No tak… Wiesz, ja nie chciałabym zrywać więzi z dziewczynkami. Oczywiście będę łożyć na ich utrzymanie. To jest bezdyskusyjne. A propos, co się dzieje z naszym starym mieszkaniem?
– Zostało wynajęte, a uzyskane z niego pieniądze przeznaczam na utrzymanie dziewczynek.
– No… to jest jakaś forma alimentów.
– Tak, jeśli ci to dogadza, możemy poprzestać na tej sumie.
– Dogadza. Może szczegóły omówimy później. Kiedy w takim razie mogłabym widywać dziewczęta? Czy zgodziłbyś się, abym je zaprosiła na wakacje do naszego domu w Nairobi?
Pomyślałam sobie, że mama wiedziała, iż tata się nie zgodzi na nasz powrót do niej, a tata wiedział, że mama w gruncie rzeczy nas nie chce. Tylko byśmy jej przeszkadzały. Oni wykonali taki taniec rytualny. I każde z nich dostało to, czego chciało. Mama wolność, tatuś nas, a my wakacje w Kenii. Też nieźle.
– Bez problemu. Myślę, że będzie to dla nich wspaniała przygoda.
– Chcecie, panienki, odwiedzić mnie i Alberta w Kenii?
– Z przyjemnością – powiedziałam dystyngowanie.
Przynajmniej mam nadzieję, że tak to zabrzmiało.
– Super! – wykrzyknęła Paulina z niekłamanym entuzjazmem.
– No, to jesteśmy umówione – ucieszyła się mama.
– Was też zapraszam – zwróciła się do Fredki i Turka.
– Dziękujemy i chętnie skorzystamy – przyjęli zaproszenie zgodnie i bez żadnych wahań.
Dawno nie widziałam takiej zgody w rodzinie. Istny wersal. Tata z mamą deklamowali swoje kwestie, jakby je mieli dawno napisane. A mój cały strach – na nic. Rację miała cyniczna ośmiolatka. Mama podjęła drażliwy temat tylko pro forma, dla zasady. Wypadało jej spróbować. Tak naprawdę wcale nas tam nie chciała.
– Skoro sprawy techniczne już załatwiliśmy, to może powiecie nam, co tu się działo, gdy mnie nie było. – Mama zmieniła wątek, niezbyt zresztą zręcznie.
Te. „sprawy techniczne” to my, oczywiście. Kochana mamusia.
Szybko zabrałam głos i lekko wkurzona opowiedziałam o Fryderyku taty i o sukcesach na listach przebojów. Tata się bronił przed tymi pochwałami, ale znam go. Miło mu było.
Potem Ewa opowiedziała o swoich doznaniach w Indiach. Wznosiła się na wyżyny egzaltacji i nie będę tych wynurzeń tu przytaczać. Wystarczy, że nas nieco znudziła. Słuchaliśmy jej uprzejmie, bo jakie takie maniery się ma. Kiedy na chwilę zamilkła, sprytna Fredzia wpadła jej w słowo i spytała Alberta o jego myśliwskie przygody. Ten, rozluźniony i rozochocony, okazał się niezłym gawędziarzem. Zaserwował nam zabawną historyjkę o przyjacielu, którego ukąsiła kobra.